Szymek Wachta
- Zbyszek Gotkiewicz
- Posty: 9724
- Rejestracja: 24 grudnia 2015, 10:54
- Reputation: 2156
- Lokalizacja: góral świętokrzyski
- Doświadczenie: Instruktor
- Kontakt:
Szymek Wachta
Zmarł w grudniu 2013 roku, ale ponieważ znalazłem jego relację z wyprawy do Brazylii gdzie pięknie ją opisywał, to myślę, że warto zachować w miejscu łatwiejszym do skojarzenia tekstu z osobą. Dla nieznających Szymka informacja, że latał bardzo ryzykownie, a zginął przywalony w lesie przez drzewo. Zdjęcia z Nim: https://picasaweb.google.com/1104611850 ... ymekWachta
Podróż
W Berlinie byliśmy o 3 rano 10-go lutego 2011 r.(po 5-ciu godz.w A6), parking +
transfer gładko zapas do odprawy 1h . Czekamy na torbach z Markiem
i idzie jakiś gość z dużym plecakiem . okazuje się że to ten trzeci na wyprawę
Piotr ze Szczecina i mało tego że się znamy
to spałem z nim w jednym łóżku w Austrii na Dachstainie : )
Ekipa w komplecie ruszamy na podbój świata . W Berlinie odprawa gładko ,start
6.55 w samolocie pospałem 1h i lądowanie w Paryżu
Na lotnisku bez odprawy tylko kontrola osobista , także mieliśmy ok 45 min luzu
na bezcłówce . Kupiliśmy z Marem poduszki ,
ja oczywiście musiałem kupić jakiś zegarek , bo bez zegarka jednak nie umiem
funkcjonować . Szarpnąłem się okropnie
wiesz jak lubię zegarki ... ale tym razem przesadziłem wydałem 10 euro jak go
zobaczysz to pękniesz ze śmiechu ( swieci się w nocy
ale chyba po to żeby go nie zgubić,bo godziny nie da się odczytać po ciemku ),
ale cel uświęca środki zegarek napewno nie sprowokuje
złodzieja : )
Wchodzimy na pokład ,samolot międzykontynentalny ( do Rio ok. 11 tys. km ) wypas
na maksa ,fotele z funkcją spania bardzo
dużo miejsca na osobę ,pomyślałem nareszcie się porządnie wyśpię . Niestety to
była 1 klasa : ) , idziemy do naszych miejsc
po drodze mijamy drugą klasę i w końcu widzimy nasze fotele .... ścisk taki , że
nie można wyprostować nóg , mały monitorek ,
na szczęście na dysku dużo filmów i gier , ale tyko 5 filmów po niemiecku , o
polskim zapomnij...
Zajęliśmy miejsca i po 10 min. już wiedziałem że to będzie długie 11,5 h i o
spaniu mogę zapomnieć. Wystartowaliśmy z 0,5h
opóźnienieniem , a wiedzieliśmy że w Rio mamy tyko 1,5 godziny na odprawę wizową
, odebranie bagażu , znalezienie Brazylijczyka
z kartką ( z naszymi nazwiskami ) i przejazd do dworca autobusowego ok.20 km
przez Rio , tak więc stres się zaczął !
Zaraz po starcie przeszedłem do 2 klasy ( były wolne miejsca) , i udaję Niemca
... po 10 min. stiuardesom coś nie gra , zaczynają
wszystkich sprawdzać , już wiem o co chodzi ale siedzę , każda minuta z prostymi
nogami w pozycji leżącej jest na wagę złota...
Dopadli mnie po kolejnych 10 min , reprymenda i powrót do rzeczywistości. Lot
odbył się bez niespodzianek , jedzenie do bani ,
zero snu , książka , 2 filmy i gry video. Nadrobiliśmy to 0,5 h opóźnienia ze
startu i wylądowaliśmy o 19.00 ( 22.00 naszego czasu)
czyli dokładnie po 24h licząc od wyjścia z domu . Zaczynamy wyścig z czasem i
pasażerami ... cdn
Z samolotu prawie wybiegliśmy ... W kolejce do odprawy wizowej poznaliśmy Polaka
, który często przyjeżdża do Rio na zawody w brazylijskim
jujitsu . Trochę nas uspokoił w kwesti bezpieczeństwa , a na pytanie czy używa
preparatu na Dengę( groźna choroba występująca w
południowo-wschodniej Brazylii na którą nie ma szczepionki )odpowiedział, że nie
wie co to jest ,tak więc ogólnie
luz : ) Odprawa poszła sprawnie , odbiór bagażu również .Przy wyjściu z lotniska
odebrał nas kierowca , załadowaliśmy glajty do
auta i jedziemy na dworzec autobusowy przez Rio,slamsy robią wrażenie.Policja w
ich zasięgu(strzału) chodzi z odbezpieczony mi
karabinami w rękach .Zapomniałem wspomnieć , że słońce dawno schowało się za
horyzontem ,a temperatura wynosiła 34 stopnie .
Do dworca dotarliśmy z półgodzinnym zapasem , szybko załadowaliśmy bagaże w
zamian dostaliśmy jakieś kwity
i zajęliśmy miejsca . Autobus okazał się naprawdę luksusowy, z klimatyzacją ,
rozkładanymi fotelami z podparciem na nogi , więc połowę
z jedenastogodzinnej trasy przespaliśmy . Po drodze nauczyliśmy się trzech
rzeczy : po pierwsze prawie nikt nie mówi po angielsku ,
dolary możemy schować z powrotem do skarpetek, bo trudno cokolwiek za nie kupić
i że lokelesi pocą się " inaczej" .
Do Governado Valadares dotarliśmy przed ósmą rano po 36-ciu godzinach w podróży
. Na przystanku czekał na nas Dymitr ( pilot,organizator
imprezy , posługujący się biegle portugalskim , angielskim i co najważniejsze
polskim językiem )i zaprowadził nas do hotelu Sao Salvador.
Dostaliśmy trzyosobowy pokój z łazienką , klimatyzacją ,ogólnie skromny ale
czysty .Rozpakowaliśmy się, wykąpali i kolejna niespodzianka,
w gniazdkach zamiast 230 V jest 110 V i nie da się do nich włożyć wtyczek z
laptopów. Około południa poszliśmy na śniadanie do centrum ,
zjedliśmy tosty z jajecznicą , owoce,piliśmy świeże soki , dobrą kawę : ), miła
odmiana po tym czym faszerował nas Air France ...
Ciekawa była forma płatności, ładujesz wszystko na talerz , ważysz i płacisz od
kilograma. Jak się później okazało tak funkcjonuje
większość średniej klasy restauracji. Od razu uderzyła mnie serdeczność ludzi i
uroda lokalnych dziewczyn, które robią naprawdę ogromne wrażenie .
Popołudniu poszliśmy zobaczyć lądowisko i jeepem na górkę w celu oblatania
okolicy. Górka bardzo fajna stroma, z dużym skalnym żlebem
wystawionym na zachód i bardzo termicznym , szeroki start(na 7 glajtów )na
północ i południe,
krótki stromy rozbieg, przewyższenie ok.800 m , także idealnie . Warun
poprostu mega ,całe przedpole usiane kumulusami , słońce pięknie świeci ,
teren wokół " pagórkowaty" ,co pagórek to chmurka : ). Polataliśmy wszyscy
ponad godzinę z własnego wyboru , byliśmy naprawdę przemęczeni.
Poznaliśmy lokalnych pilotów ,naszego miejscowego guru Fabio,który zna
angielski , oczywiście acropilot i człowiek dusza. Żeby było wszystko
jasne pociągnął ładną wiązankę nad lądowiskiem , od razu pożałowałem ,że nie
dokupiłem bagażu i nie zabrałem thrillera. Z lądowiska do hotelu
mamy jakieś 500 m , także spacerekiem . Wieczorem poszliśmy do knajpki
naprzeciw hotelu z lokalną ekipą, dobre jedzenie , ceny jak w Polsce ,
ale są pewne różnice . Stoliki na zewnątrz stoją na chodnikach , ludzie
przechodzą przez knajpe ! Wyobraź sobie te piękne dziewczyny
przechodzące między stolikami , w kusych strojach ,bo w ciągu dnia temperatura
dochodzi do 40 stopni i nasza ekipa 10 pilotów różnych nacji ,
po kilku piwach ... 0 21-szej spaliśmy już jak dzieci. To był dobry dzień : )
Dzień drugi
Rano zjedliśmy skromne śniadanie w hotelu, potem sprawy organizacyjne tj.
lokalne karty sim , konfiguracja spotów (lokalizator satelitarny) ,
kontakt z internetem , wynajęliśmy VW ogórka w białej perle ,także pełny lans :
)
Popołudniu uderzyliśmy na start z zamiarem zrobienia pierwszych przelotów
.Uzbrojeni na starcie w wodę , batoniki i parę innych drobiazgów
ruszyliśmy po sławę i szacunek : ) Poranne obowiązki zabrały nam trochę czasu ,
więc wystartowaliśmy dwie godziny za późno ( po godz.14-tej ) . Pogoda taka jak
poprzedniego dnia,podstawa ok. 2000 m , ale noszenia już nie
takie obszerne , a właściwie po odejściu od góry non stop w dół przez pierwsze
3 km. Podejrzewamy ,
że jest to specyfika tego miejsca , tzn . trzeba robić wysokość bezpośrednio nad
górką , bo ona zasysa wszystko z przedpola .Pierwszy wystartował
Fabio , który miał nas poprowadzić na przelot , potem ja,Marek i na końcu
Piotrek. Trochę się rozjechaliśmy , poleciałem za Fabiem ,za mną Maro ,zanim
zdążyliśmy się wykręcić Fabio zawrócił do Piotrka ,by mu się pomóc
wygrzebać , Maro za Fabiem , a ja nie . Fabio wyciągnął Piotrka z piwnicy ,
ale Piotrek od 600 m miał swój pomysł na wysokość , gdy Fabio to zauważył zrobił
szybko wysokość i odpalił za mną . Maro walczył z Piotrkiem
w jednym kominie i to był ostatni komin Piotra , Maro złapał jeszcze parę
słabych
noszeń ale po 30 min. wylądował koło Piotra( Maro Mantra 3 , Piotr Sigma 7 ) .
Ja poleciałem na dzidę nad kamieniołom i doleciałem 100m nad nim ,
myślałem że to koniec , ale miałem fart wykręciłem 800m , przeskoczyłem
pod chmurę dokręciłem do 1600 m ( Fabio mówił , że to wystarczy ) i do przodu.
Na tym wyjeździe mam pierwszy raz laryngofon i na 1600 m miałem
ochotę zobaczyć jak lata, nikt mnie nie słyszał , żeby się dogadać musiałem
wyjąć radio z uprzęży i nadawać z ręki . Fabio mnie gonił , ale pomylił mnie z
innym paralotniarzem , który padł na 20 kilometrze zszedł do niego
spiralą , gdy się zorientował było już za późno i musiał lądować . Ja padłem po
40
km i zaraz podbiegła do mnie trójka dzieci . Przez Spota wysłałem koordynaty i
poprosiłem dzieciaki żeby odeszły, bo bałem się o sprzęt .
Nic to nie dało ,więc ponowiłem prośbę podpierając się ich walutą . Podziałało
lepiej niż Esperanto : )
W GV przeloty robi się wzdłuż drogi , tak więc nie ma problemu ze zwózką. Po
powrocie szybka kąpiel i poszliśmy do lepszej restauracji ,
w końcu była sobota : ) . Poszliśmy we trójkę bez Dimitra , tak więc z menu
wybraliśmy
na chybił trafił zestaw dla trzech osób i czekaliśmy w napięciu . Potrawy
okazały się pyszne i co ciekawe kelnerzy nakładają przy stole jedzenie
z pater na talerze . Wieczorem wybraliśmy się do centrum na piwko , fajne
miejsce
mała uliczka , paby po obu stronach . Ludzie eleganccy ,panowie długie spodnie
koszule , panie piękne sukienki ,a my zero wyjściowych ciuchów .
Brazylia jest przereklamowana jeżeli chodzi o sprawę zwracania uwagi
lokalnych dziewczyn na europejczyków , na mnie te piękności nawet nie spojrzały
. Piwa już nie piję , tak więc się trochę wynudziłem ,
ale na "dowidzenia " dostałem prezent na lepsze spanie : )
Jeżeli chodzi o jakość zioła to jednak Holandia jest bliższa mojemu sercu od
Brazylii.
Dzień trzeci
Dzisiaj po śniadaniu poznaliśmy ostatniego z naszej paki, Feliksa,który doleciał
do nas z londunu . Może przy okazji skład ekipy : Maro - Kraków,
Piotr-Szczecin,Karolina(Dziewczyna Dimitra)-Poznań , DImitr-Anglia,Feliks-Anglia
i ja tj.Szymon-Chorzów .Wracając do Feliksa to bardzo zabawny gość ,
gdy się śmieje wydaje dźwięki przpominające osła ,także będzie wesoło . Niebo
było zachmurzone tego dnia , tak więc na przelot się nie zapowiadało.
Do naszego busika wlaliśmy kiepską benzynę ,co objawiło się brakiem mocy .Nie
dawał rady pod górkę i musiekiśmy kilkakrotnie pchać ( Temp . ok 40 st ).
Na startowisku duże zamieszanie ,piloci z całego świata sesja zdjęciowa młodej
pary na rampie lotniowej i wiele gapiów( wyobraźcie sobie panne młodą
w okazałej białej sukni plus Latynoska uroda , czrane długie włosy ...). Po
starcie okazało się ,że noszenia są tylko przy górce także powisieliśmy
z pół godzinki i wszystko siadło . Po wylądowaniu ( wszyscy wylądowali w ciągu 5
min.) postanowiliśmy pójść do najlepszej knajpki w mieście ,w temacie
wołowiny .W knajpie wystrój " trdycyjny" plastikowe stoliki i krzesła na
chodniku i ulicy . Kilkadziesiąt osób czekających na jedzenie , zapowiadało
dobrą
kuchnię , jak również długi czas oczekiwania . Wyobraź sobie knajpę ,gdzie
parkujesz motocykle lub skutery przy stoliku (bardzo popularne w GV ) i
puszczasz
swoją muzykę . Ta "restauracja" miała klimat !Zanim dostałem mięso , obok
naszego stolika dziewczyna ruszała swoim motocyklem ( ścigacz suzuki z przed
15 lat ) , nie utrzymała maszyny i przewróciła się na środku ulicy . Pomogłem
jej postawić motor , na szczęscie pomimo wysokiej temperatury miała kombinezon
i nic się jej nie stało .Po godzinie oczekiwania przy piwie i koli : ) ,
wreszcie podano patery z jedzeniem : ryż , frytki,sałatki i oczywiście Wołowina
( podobno z tyłka krowy ). Brazylia podobnie jak Argentyna słynie z doskonałej
wołowiny i to się zgadza , mięso rozpuszczało się w ustach.Podczas kolejnej
dostawy piwa na nasz stolik ( ok.20 pilotów ) , kelner przyniósł serwetkę z
liścikiem . Sprawa byłaby pewnie zabawna gdybym to ja nie był adresatem ...
"Bardzo mi się podobasz , chcę Cię poznać" i takie tam farmazony ,jak w
podstawówce. Chciałem jakoś wyciszyć sprawę, ale chłopaki nie mieli zamiaru
odpuścić.
Przyciskali Kelnera od kogo ten list idt. ,ale chłopak twardo nie chciał
powiedzieć . Po chwili kolejna poczta , tego już było za wiele dla mojego
sąsiada
(Francuz ok.60 lat, jeżeli kojażycie puszczanie lampionów w st. Hilare to on za
tym stoi ) i podjął śledztwo na własną rękę . Wraca za 5 min. i mówi bym
poszedł za nim ,tłumaczenia , że mam dziewczynę na nic się zdały , wyciągnął
mnie ze stolika dosłownie za ucho i zaprowdził do dwóch dziewczyn . Chciałem
się grzecznie przywitać podając rękę , ale dla zainteresowanej to było za mało ,
praktycznie się na mnie powiesiła ( co kraj to obyczaj). Szybko się
wymiksowałem się z tej akcji , powiedziałem że zadzwonie wieczorem i odszedłem .
Na to tylko czekali moi koledzy , wokół tej dziewczyny zrobiło się gęsto...
Po powrocie do hotelu około 22-giej , wieczorna toaleta i relaks tj. leżymy na
łóżkach i poruszamy paratematy , które nie mają jak wiecie końca.
Nagle dzwoni stacjonarny telefon , Maro odbiera i okazuje się ,że te dziewczyny
czekają w recepcji .Poprosiłem Mara by tłumaczył i zeszliśmy na dół.
Strasznie się ucieszyłem , że na dole oprócz dziewczyn w kąciku siedział nie kto
inny jak nasz nowy kolega Feliks ! Reszta to była już tylko formalność,
odmówiliśmy z Marem wyjścia do centrum , wtedy Feliks powiedział , że on chętnie
pójdzie To była jego noc...
Dzień czwarty
Wyjazd na górkę ustawiliśmy na 10.30 , przed hotelem czekał już na nas Fabio . Z
Fabiem dogaduję się jakbym go znał naprawdę długo , mamy takie samo
poczucie humoru ,dogadujemy się po angielsku, tzn.mówię jak Piętaszek , ale to w
niczym nie przeszkadza śmiejemy się czasem do dosłownie do łez.Tego
poranka oczywistym celem naszych żartów był Feliks , obaj próbowaliśmy go
podejść co do poprzedniej nocy , ale powiedział że woli umrzeć niż nam cokolwiek
powiedzieć . Z jadnej strony go rozumiem , bo gdyby nam szczerze powiedział
pewnie pękalibyśmy cały dzień , ale to że milczał i tak mu nie pomogło
już na startowisku ok.12.00 ( oczywiście jak Feliks nie słyszał,bo nie
chcieliśmy mu robić przykrości)graliśmy scenki z udziałem Feliksa , które
pasowały
według nas do scenariusza poprzedniej nocy , wykorzystując jego tik podczas
śmiechu . Wiem , że to nie ładnie ,ale ten typ tak ma. Wystastartowaliśmy
ok.13-tej ,ale tutaj oddaję pióro Marowi , bo ton był mistrzem tego dnia...
Pico da Ibituruna górująca nad miastem Governador Valadares to dosyć
specyficzne miejsce - jedyna duża góra w promieniu 100 km. Szczyt wznosi się na
wysokość 1123 m n.p.m., a od miasta dzieli go szeroka rzeka, na której brzegu
po stronie miasta znajduje się oficjalne lądowisko. Reszta krajobrazu to gęsto
porozsiewane pagórki,których wysokość waha się od kilkunastu do 200 m. Dwa
startowiska na szczycie są całkiem obszerne (moża rozłożyć 7 glajtów
jednocześnie)
, jedno wystawione na NE, zaś drugie na SE. Wiatry wieją tu w zasadzie zawsze z
kierunku E, ale o tej porze roku są zwykle słabe w obręie samego szczytu
z racji wypracowanej termiki. Góra zasysa powietrze ze wszystkich stron, więc
starty na jedną i drugą stronęw tym samym czasie wcale nie są rzadkośią.
Ale nie o miejscu chciałem teraz pisać a o pierwszym moim przelocie w kierunku
Caratingi.
Specyfika krajobrazu wymusza loty tylko w jednym kierunku, a dzieje się tak z
tego powodu, że zgodnie z kierunkiem wiatru biegnie jedyna dobra droga krajowa
nr 116 i loty odbywają się wzdłuż niej, w kierunku Caratingi. Każdy śmiałek,
który chciałby zrobić sobie wyjątek od tej zasady musi liczyć się z tym, że
w przypadku przyglebienia daleko od drogi nikt go nie zbierze i będzie zmuszony
przedzierać się przez wysokie trawy i chaszcze w paląym słońcu całmi
godzinami, co w konsekwencji może grozić spotkaniem z nieokrzesanymi tubylcami
lub udarem słnecznym.
Tak więc stosując się do świętej zasady "latamy wzdłuż drogi 116" około godziny
13 odpalamy maszyny. Startuje nas około 25 osób różnych narodowości. Zaraz
po starcie na grani tzw. miski witają nas pierwsze bąle. "Miska" to goła skała o
wysokości kilkuset metrów, wystawiona na W, skąd odchodzą po południu
potężne kominy tworzące rotory. Bezpieczna odległść przelotu obok lub nad
"miską" nagrzaną słońcem to 250-300 m. Zachowując zdrowy rozsądek wykręam się
w okolicach szczytu usianego antenami i masztami różej maści.Komin jest dość
niejednorodny, raz po raz szarpie z więszą siłą , czasem odpuszcza do stabilnego
1 m/s. Po uzyskaniu 1400 m n.p.m. ruszam na południe w jedynym słusznym kierunku
z lekkim wiatrem, aż tu nagle po 3-4 minutach... pełna zdziwka - lecę pod
wiatr i to całkiem silny. Jak zaczynałem odchodzić miałm 40 km/h, a teraz jest
27 i to po zapodaniu połwy belki, co jest grane? Mijają kolejne minuty na
wyciśniętej już na fula belce, a ja lecę nie dosyć że pod wiatr, to walę na dół
4-5 m/s. No cóż myślę sobie, będzie trzeba lądować.
Patrzę do góry, a wysoko nade mną czmychają po kolei piloci lepiej obeznani z
miejscówką niż ja. W tym momencie przypomniałm sobie, że Fabio mówił na
odprawie, że po prawej stronie drogi jest górka mniej więcej 1/4 wysokości
Ibituruny, którą lokalesi zwą "salvation hill" - co można przetłumaczyć jako
"wzgórze ocalenia". Górka ta jest jedyną deską ratunku,w przypadku, gdy
nieobeznany jak ja pilot z racji niewypracowania odpowiedniej wysokości odejścia
zostanie spłukany przez duszenia wokół góry, które w miare mieszania się z
cieplejszym powietrzem znad miasta zaciągane są spowrotem w kierunku szczytu
- stąd też bierze się wiatr, który wieje zawsze w kierunku góry ze wszystkich
stron w promieniu do 2 km. Po przejściu tej magicznej granicy wszystko wraca
do normy, a "górka zbawienia" po utracie 1200 m wysokości daje pierwsze
nadzieje na udany przelot - jestem w spokojnym dwumetrowym kominie nad jej
szczytem.
Do okoła jak grzyby po deszczu - no może trochę szybciej - wyskakują kolejne
cumulusy - sceneria jaką pamiętam z niezapomianego lotu w Karkonoszach
z Gorayem, Spikiem i Hancem. Dokręcam kolejne podstawy 1900, 2000, aż w końcu
osiągam 2200 m. Jestem 40 km. za Valadares. Droga na dole wyznacza kierunek
podróży. W czasie lotu przekonuję się że lewa strona drogi dział zdecydowanie
lepiej (o czym mówiłmi Fabio). Jest tam więcej stromych zboczy, gdzieniegdzie
pojawiają się skalne ściany na kilkadziesiąt metrów, które co parenaście minut
uwalniają spore masy gorąego powietrza. Sceneria bajkowa. Dołączam do dwóch
pilotów, którzy kręcą komin przede mną - są to Jessy na Bumerangu Sport (USA) i
Papaj na Venusie II (Francja). Pokonujemy około 30 kilometrów razem kręcąc
kolejne noszenia, a w między czasie rozlatujemy się szeroką flanką, żeby lepiej
penetrować powierze - całkiem dobra praca zespołowa . Około godziny 16.45
wszyscy przeżywamy kryzys. Jesteśmy dosyć nisko, jakieś1000 m n.p.m., ale z
racji tego, że teren w kierunku Caratingi się podnosi, to jesteśmy jakieś
250 m nad glebą szukając w desperacji czegokolwiek do wykręcnia. Bumerang i
Venus rozlatują się w róże strony i tracą szybko cenne metry. Ja pozostaje nad
wzgórzem w kierunku którego dryfuje sporych rozmiarów łata cienia, pochodząca od
odległej chmury, ale z racji kładącego się na zachodzie słońca, cieniem
sięga ona kilka kilometrów na wschód. Opłciło się. Cień wyzwolił konkretną windę
do góry. Niestety koledzy z drużyny już się nie załapali, bo oddalili się
znacznie, ciąle tracąc wysokość i w końcu lądując. Ja zaś z ptakami, które
dołączyły do mnie po chwili, dryfowałm z wiatrem w kominie aż do sufitu
- teraz już całkiem dobrze widząc cel mojej podróży - Caratingę. Radość była
tak wielka jak fuks, który mi się trafił. Jak się po chwili okazał był to
ostatni komin dnia. Wokół niebo zaczynało się czyścić, a ja miałem jeszcze około
25 km do założnego celu. W tym momęcie wiedziałem, że dotarcie do Caratingi
będzie raczej nierealne. Wykorzystując przed chwilą wypracowaną wysokość (2200 m
n.p.m.) na lekkiej belce wykonałem lot ślizgowy najdalej jak się dało,
ciesząc się każdym z ostanich bąbli napodkanych po drodze - 10 km przed
Caratingą zmuszony byłem lądawać. Wybrałm sobie pole skoszonej kukurydzy tuż
przy
drodze 116 i to był głupi błąd. Na końowym podejściu dostałm strzał i zniosło
mnie nad drogę - lądowałem na jej stromym poboczu, ale glajt spadł na asfalt.
Miałem dużo szczęścia, że nic akurat nie jechało. Wykonałem kangurzy skok do
tyłu na pole pokosów kukurydzianych ciągnąc glajta za sobą na pobocze,
a jednocześnie raniąc sobie lewą nogę ostymi liśćmi z wysuszonych badyli. Na
szczęście rany są tylko powierzchowne - ciepły sik zdezyfekował nogę (szczepiony
byłem przed wyjazdem - może nic mi nie będzie).W ciągu zaledwie paru minut
zatrzymuje się koło mnie biały WV ogórek - to moja ekipa! Szymon i Piotrek
wyskakują z busa i pomagają mi się spakować. Nasz kierowca Gedeon jedzie do
Caratingi po Fabio, któremu udało się dobić 104 km. Wracają po nas i po chwili
jedziemy już w półmroku do Valadares, po drodze zabierając kolegę na Bumerangu
Sport - toważsza podróży, który lądował na 78 kilometrze.
Maro
Ponad 3 godziny wczśniej przyziemiłem przy drodze , wysłałem wiadomość ze Spota
z koordynatami do Kierowcy. Zanim się spakowałem samochód już był, a na
pokładzie , był już Piotrek z Karoliną tzn. że w powietrzu są Dimitr,
Feliks,Maro i Oczywiście Fabio.Pozbieraliśmy wszystkich do samochodu i około
godziny
dwudziestej wróciliśmy wypompowani do hotelu .Pogoda nam dopisuje , ale taki
upał również wykańcza .Wypijam dziennie od 4 do 6 litrów wody .Dzisiaj
piłem wodę z kokosa i nie mogę powiedzieć bym został fanem tego trunku , lepiej
smakuje z puszki . Tego dnia poszliśmy wcześniej spać ,to był udany dzień...
Dzień piąty
Na górce byliśmy ok.12.30 warun taki sobie , niska podstawa ok. 1800 m .
Wystartowaliśmy z Marem i Feliksem w pierwszym rzucie .Wykręciłem się na 1400m
i zamiast robić podstawę rzuciłem się na przelot (ADHD), poleciałem na
kamieniołom gdzie do tej pory się podkręcałem , a tu niespodzianka NIC,NIC i
jeszcze
raz nic .Także wylądowałem na parkingu dla tirów po pół godzinie w powietrzu ,po
prostu SZALEŃSTWO . Tego dnia przesadziłem z optymizmem i rysneli mnie
wszyscy.Busik podjechał po 1,5 h ( w pełnym słońcu) , miałem już serdcznie dość
.Zaczęła się zwózka najpierw Feliks i Fabio , po drodze zobaczyłem na niebie
Piotra dałem mu znać przez radio gdzie jestem.Piotrek podleciał do mnie , ale
nad samą ziemią dostał potężnego strzała ,co zaowocowało dzikim rodeo ,
prawie lupem , potężną klapą i +300 m wysokości. Od dzisiaj mówimy na niego z
Fabiem Akro-Piter : )Piotr wylądował po ponad 30 km. W międzyczasie dostaliśmy
wiadomości ze spota od Mara i Karoliny .Wbijamy koordynaty i okazuje się ,że
Maro stuknął ponad 80 km , jak on to robi nie mam pojęcia . Dzisiaj rysnął
nawet Fabia i to o 50 km. : ) . Na powrocie pozbieraliśmy resztę ekipy i pędzimy
do hotelu , bo dzisiaj idziemy na grilla do nowej laski Feliksa.
Szybki prysznic , 20 min spacerkiem i jesteśmy na 22.00 na miejscu. Przez
mieszkanie na ostatnim piętrze przeszliśmy na taras ( W rotorze) z małym basenem
i murowanym grillem , muszę przyznać że Feliks to się umie ustawić ; ) Gospodyni
przyjęła nas z połową rodziny na tarasie, tata , brat , wujek, znajomi ,
w sumie z naszą szóstką było z 15 osób. Naszą uwagę przykuła Alice , rdzenna
brazylijka mówiąca tylko po portugalsku , ale nawet nic nie mówiąc była
w centrum zainteresowania : ) Jedzenie było wyśmienite różne rodzaje mięs ,
kiełbasy ,ryż ,oczywiście piwo ( no limit )i cola . Atmosfera była świetna ,
najbardziej spodobały mi się relacje w rodzinie , bez względu na wiek wszyscy
rozmawiają, żartują , śmiejąją się jakby chodzili razem do szkoły .
Brazylijczycy to bardzo serdeczni ludzie, na dzień dobry prosili byśmy się czuli
jak w domu i to nie był pusty frazes. Na ciękich nogach wróciliśmy do
hotelu ok. pierwszej.Trzeba się kłaść spać, bo jutro znowu obudzi nas słońce i
przyjdzie czas na rewanż : )
Dzień szósty
Rewanż się nie powiódł , dzisiaj poleciałem 27 km ,startując poraz drugi
ok.15.30 (za pierwszym razem lądowanie u podnóża góry ). Mam problem z
cierpliwością
do kręcenia słabych noszeń jak tego nie przewalcze to mogę zapomnieć o dobrych
wynikach. Z ciekawostek , pierwszszy raz w życiu kręciłem komin w deszczu,
najpierw 3,4,6 ,8 m/s, nie widziałem wokół bardzo wybudowanych chmur , więc
zapytałem przez radio Marka czy to bezpieczne przy tych warunkach .Odpowiedź
była dość jednoznaczna ,cyt. : - spier..... z tamtąd .Z tym nie było większych
poblemów , jak wychodziłem spod chmury zobaczył mnie Piotrek , zgadaliśmy się
przez radio i wylądowałem koło niego. Maro poleciał ponad 70 km ,w czasie ponad
5 godzin na skrzyle 2-3 i tak się tutaj lata, a ja 27km w 1h 15min na dwójce?
Gdybym utrzymał to tempo byłaby szansa na 100 km , marzenia za grosz : ). Do
hotelu wróciliśmy ok.21-szej po 11 godzinach akcji tj. Latanie + zwózka.
Zaczynamy odczuwać zmęczenie , słońce daje nam popalić . Maro czuje się źle od
dwóch dni , dzisiaj kupił lekarstwa w aptece. Tak więc tego wieczoru ,
wrzuciliśmy na luz i poszliśmy wcześniej spać .
Dzień siódmy
Obudziłem się z ostym kaszlem i katarem , było pewne że coś mi jest . Pytanie
tylko czy to zwykłe przeziębienie czy coś tropikalnego . W drodze na starto
wisko`zajrzeliśmy do apteki,gdzie po konsultacji z farmaceutą kupiłem podstawowe
lekarstwa na przeziębienie.Gościu twierdził ,że to obniżenie odporności jest
spowodowane skokami ciśnienia podczas latania ( 1500 w górę , 1200 w dół i tak
godzinami) ,słońcem oraz klimatyzacją w pokoju , która bardzo wysusza powie-
trze . Na startowisku byliśmy przd 12-tą , warun do bani wszędzie ciemne chmury
, wokół deszcze . Postanowiliśmy zaczekać , bo w GV pogoda się zmienia jak
kalejdoskopie . Przed godziną 14-tą dwa razy spłukał nas na starcie deszcz ,
pomyślałem , że nic z tego dzisiaj nie będzie i zapytałem Fabia czy zlot
pomiędzy deszczowymi chmurami jest bezpieczny .Po otrzymaniu zgody na start
odpaliłem dzidę do lądowiska.Zaraz po spakowaniu glajchy lunęło z nieba ponownie
(Współczułem chłopakom na starcie), spacer do hotelu w ciepłym deszczu był nawet
przyjemny. Z biegiem czsu choroba coraz mocniej dawała o sobie znać ,
popułudniu miałem już wysoką gorączkę i dreszcze .Chłopaki wrócili do hotelu
busem ,bo później już nawet zlot nie był możliwy. Ustaliliśmy przyczynę choroby.
Okazało się ,że Maro przywiózł ją z Polski , bo jego żona od dwóch dni ma
dokładnie takie same objawy. Bakteria mogła się rozwinąć w naszych organizmach
dopiero , gdy radykalnie spadła nam odporność .Zapodałem sobie jakiś paracetamol
i uzgodniłem z Dimitrem , że jeżeli mój stan się nie poprawi do wieczora
to pójdziemy do lekarza. Po kolacji , do której dodałem ząbek czosnku i wypiłem
specyfik Piotra ( czosnek z sokiem z limonki ) poczułem się jakby lepiej.
Poprosiłem Dimitra , byśmy się z wizytą u lekarza wstrzymali do rana i poszedłem
spać , używając jeszcze miejscowych ziółek na lepszy sen ...
Dzień ósmy
Cały dzień przeżleżeliśmy z Marem w łóżkach , wychodząc tylko na posiłki .Nie
straciliśmy zbyt dużo z latania , tego dnia warun był słaby ,sporadyczne
poszarpane kominy ( relacja Piotrka) . Nasza ekipa startowała dwukrotnie i nikt
się gdzieś dalej od górki nie oderwał.Wieczorem postanowiliśmy zawieść rzeczy
do pralni , ale ceny nas powaliły (ok.150 zł za moje ciuchy).Na szczęście z
pomocą przyszedł nam nasz kierowca, którego żona zrobi nam pranie za 30
zł/osobę.
Z naszego prania musieliśmy wyjąć tylko bieliznę ( na jej miejscu wolałbym prać
majtki od skarpetek : )),którą wypierzemy w rękach. Jutro będzie niezła
zabawa z odnalezieniem swoich rzeczy , bo cały transport( ciuchy 6 osób) poszedł
w paralotniowym plecaku i w takiej formie pewnie wróci...
Dzień Dziewiąty
Obudziłem się w zdecycodowanie lepszej formie , niż poprzedniego dnia .Gorączka
ustąpiła zupełnie i pozostały jedynie lekkie objawy przeziębienia. Zaraz po
śniadaniu ,przyjechał nasz kierowca i mogliśmy się oddać w pełni nowej zabawie :
" czyja to skarpetka ? ".Na szczęście dostaliśmy pierwszą z dwóch rat
prania , więc poszło w miarę gładko . Na starcie niebo zupełnie zakitowane (
chmura nad startowiskiem) , co uniemożliwia start ( brak termiki = boczny wiatr)
O godzinie 13.30 zacząłem się niecierpliwić i piewsza próba startu zakończyła
się w krzakach.Na moim miejscu rozłoży się Maro ,po czym wiernie skopiował
mój wyczyn : ). Przenieśliśmy glajty na przeciwległe zbocze i wystartowaliśmy
chwilę póżniej. Warunki słabe, przy górce nie umiałem się wykręcić ,po 15 min
zauważyłem ,że Maro odszedł na przedpole i coś ma . Belkę speeda wcisnąłem na
maxa i dzida . Tego dnia duszenia wokół górki nie były tak mocne jak zazwyczaj
, więc przyszedłem na przyzwoitej wysokości . W kominie wykręciliśmy sufit i
dzida na Karatingę : ) . Maro poleciał prawą stroną drogi, a ja lewą .
Po pięciu minutach byłem już na szlaku sam , przepraszam skłamałbym mamy tutaj
na przelotach lokalnych pomocników: ptaki .Lecąc cały czas powtarzałem sobie
mantre , Szymon nigdzie ci się nie spieszy , pilnuj wysokości i tak w kółko... :
) Po dwóch godzinach lotu i rozmowy z własnym narwanym ego ,wyrwał mnie
głos Mara w radiu , :jestem na 40-tym kilometrze ... Z moich wyliczeń wynikało ,
że pokonałem podobną odległość i zacząłem się rozglądać. Zobaczyłem Mara
na podobnej wysokości , jakieś 2 km na zachód i co najważniejsze za mną.
Pomyślałem , że muszę utrzymać tę przewagę i trwałem w tym postanowieniu
dokładnie
1 minutę, tyle zajęło Markowi wyprzedzenie mnie, a po kolejnych 10 min straciłem
go z oczu . Myślę sobie nie mam szans , dlatego najlepszym rozwiązaniem
będzie powrót do monologu : Szymon nigdzie ci się nie spieszy... Po trzech
godzinach w powietrzu ( mój życiowy rekord) usłyszałem w radiu komunikat :
" Jestem bezpieczny na ziemi , Maro " .Zanuciłem sobie pod nosem : " dziś są
twoje urodziny", ale tylko króciutko , by zaraz się zorientować , że wszystko
siadło i zaraz sam bede lądował , a Maro jest napewno przede mną . Zaczęła się
walka o każdy metr wysokości i każdy kilometr dystansu. Byłem tak skupiony,
że gdyby ktoś przypalił kotlet w miasteczku na dole , wybrałbym nadwyżkę termiki
z jego komina : ).Trwało to ok. 40 min. , walczyłem do samej ziemi .
Opłacało się poleciałem najdalej tego dnia i pobiłem mój życiowy rekord tj. 3h
40 min i 72 km. ( Maro 61km ). To był zajebisty dzień : )
Dzień dziesiąty
Zamieszanie organizacyjne zaczęło się od samego rana ,z powodu zmiany czasu tj.
cofaliśmy zegarki o godzinę.Koniec lata.Teraz różnica do czasu obowiązującego
w Polsce wynosi minus 4 godziny , to spowodowało opóżnienia wyjazdu na start o
30 min. . Na starcie niebo zakitowane w promieniu 20 km, tak więc miałem
dużo czasu , by przyjmować gratulacje za przelot poprzedniego dnia. Okazało się
bowiem , że zaleciałem najdalej spośród ok. 60 pilotów z całego świata,
osobiście poznałem prócz Brazylijczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków,
Belgów,Szwajcarów , Norwegów i Rosjan .Baaardzo miłe doświadczenie.
Wysytartowaliśmy
dość późno i od 20-go kilometra goniła nas burza,niska podstawa ok.1300-1700
metów , przed nami na niebie też budowały się prawdziwe smoki ... Wszyscy ,
z którymi rozmawiałem(nie wyłączając mnie) lądowali na 40 kilometrze lub
wcześniej .W miejscowości inż.CALDAS spotkaliśmy z Marem Norwega ,który
zaproponował
nam zrzute na taxi , on 50 , a my po 10 Reali (ok.20 zł) i za pół godziny
byliśmy w hotelu. Przyjemna odmiana , bo gdy wylądujesz pierwszy możesz stacić
na zwózkę naszym busikiem do 6 godzin , ale bywa jeszcze gorzej... Zaczeło się
niewinnie ,Piotrek po wylądowaniu jak zwykle wysłał koordynaty kierowcy,
ale jakimś cudem nie dotarły .Lądował ok. 15.30 na 27 kilometrze i cierpliwie
czekał... chwilę później jeden z naszych kolegów z Sao Paulo złamał ręke
w nadgarstku przy lądowaniu i zrobiło się małe zamieszanie na radiu. Na domiar
złego Maro cały czas się kiepsko czuł i tego dnia po zwózce pojechał do
szpitala.Dimitr wracając busem do GV przeoczył Piotra i Vice Versa i pojechał do
szpitala z Marem. Piotr niczego nie świadomy czekał przy drodze .
Około godz.19.00 wysłaliśmy do Piotra sms z prośbą o koordynaty ( 3,5 godziny
przy drodze)odpisał , ale nie można go było przywieźć bo busik w międzyczsie
podjął kurs na szpital. Zrobiło się ciemno i Piotrem zaczęli się interesować
lokalesi , ostatecznie został odebrany po 6 godzinach przy drodze. Był naprawdę
wściekły i wcale mu się nie dziwię . WIeczorem postanowiliśmy trochę dopracować
zwózki na kolejne dni .
Pozdrawiam
Szymon ADHD
Podróż
W Berlinie byliśmy o 3 rano 10-go lutego 2011 r.(po 5-ciu godz.w A6), parking +
transfer gładko zapas do odprawy 1h . Czekamy na torbach z Markiem
i idzie jakiś gość z dużym plecakiem . okazuje się że to ten trzeci na wyprawę
Piotr ze Szczecina i mało tego że się znamy
to spałem z nim w jednym łóżku w Austrii na Dachstainie : )
Ekipa w komplecie ruszamy na podbój świata . W Berlinie odprawa gładko ,start
6.55 w samolocie pospałem 1h i lądowanie w Paryżu
Na lotnisku bez odprawy tylko kontrola osobista , także mieliśmy ok 45 min luzu
na bezcłówce . Kupiliśmy z Marem poduszki ,
ja oczywiście musiałem kupić jakiś zegarek , bo bez zegarka jednak nie umiem
funkcjonować . Szarpnąłem się okropnie
wiesz jak lubię zegarki ... ale tym razem przesadziłem wydałem 10 euro jak go
zobaczysz to pękniesz ze śmiechu ( swieci się w nocy
ale chyba po to żeby go nie zgubić,bo godziny nie da się odczytać po ciemku ),
ale cel uświęca środki zegarek napewno nie sprowokuje
złodzieja : )
Wchodzimy na pokład ,samolot międzykontynentalny ( do Rio ok. 11 tys. km ) wypas
na maksa ,fotele z funkcją spania bardzo
dużo miejsca na osobę ,pomyślałem nareszcie się porządnie wyśpię . Niestety to
była 1 klasa : ) , idziemy do naszych miejsc
po drodze mijamy drugą klasę i w końcu widzimy nasze fotele .... ścisk taki , że
nie można wyprostować nóg , mały monitorek ,
na szczęście na dysku dużo filmów i gier , ale tyko 5 filmów po niemiecku , o
polskim zapomnij...
Zajęliśmy miejsca i po 10 min. już wiedziałem że to będzie długie 11,5 h i o
spaniu mogę zapomnieć. Wystartowaliśmy z 0,5h
opóźnienieniem , a wiedzieliśmy że w Rio mamy tyko 1,5 godziny na odprawę wizową
, odebranie bagażu , znalezienie Brazylijczyka
z kartką ( z naszymi nazwiskami ) i przejazd do dworca autobusowego ok.20 km
przez Rio , tak więc stres się zaczął !
Zaraz po starcie przeszedłem do 2 klasy ( były wolne miejsca) , i udaję Niemca
... po 10 min. stiuardesom coś nie gra , zaczynają
wszystkich sprawdzać , już wiem o co chodzi ale siedzę , każda minuta z prostymi
nogami w pozycji leżącej jest na wagę złota...
Dopadli mnie po kolejnych 10 min , reprymenda i powrót do rzeczywistości. Lot
odbył się bez niespodzianek , jedzenie do bani ,
zero snu , książka , 2 filmy i gry video. Nadrobiliśmy to 0,5 h opóźnienia ze
startu i wylądowaliśmy o 19.00 ( 22.00 naszego czasu)
czyli dokładnie po 24h licząc od wyjścia z domu . Zaczynamy wyścig z czasem i
pasażerami ... cdn
Z samolotu prawie wybiegliśmy ... W kolejce do odprawy wizowej poznaliśmy Polaka
, który często przyjeżdża do Rio na zawody w brazylijskim
jujitsu . Trochę nas uspokoił w kwesti bezpieczeństwa , a na pytanie czy używa
preparatu na Dengę( groźna choroba występująca w
południowo-wschodniej Brazylii na którą nie ma szczepionki )odpowiedział, że nie
wie co to jest ,tak więc ogólnie
luz : ) Odprawa poszła sprawnie , odbiór bagażu również .Przy wyjściu z lotniska
odebrał nas kierowca , załadowaliśmy glajty do
auta i jedziemy na dworzec autobusowy przez Rio,slamsy robią wrażenie.Policja w
ich zasięgu(strzału) chodzi z odbezpieczony mi
karabinami w rękach .Zapomniałem wspomnieć , że słońce dawno schowało się za
horyzontem ,a temperatura wynosiła 34 stopnie .
Do dworca dotarliśmy z półgodzinnym zapasem , szybko załadowaliśmy bagaże w
zamian dostaliśmy jakieś kwity
i zajęliśmy miejsca . Autobus okazał się naprawdę luksusowy, z klimatyzacją ,
rozkładanymi fotelami z podparciem na nogi , więc połowę
z jedenastogodzinnej trasy przespaliśmy . Po drodze nauczyliśmy się trzech
rzeczy : po pierwsze prawie nikt nie mówi po angielsku ,
dolary możemy schować z powrotem do skarpetek, bo trudno cokolwiek za nie kupić
i że lokelesi pocą się " inaczej" .
Do Governado Valadares dotarliśmy przed ósmą rano po 36-ciu godzinach w podróży
. Na przystanku czekał na nas Dymitr ( pilot,organizator
imprezy , posługujący się biegle portugalskim , angielskim i co najważniejsze
polskim językiem )i zaprowadził nas do hotelu Sao Salvador.
Dostaliśmy trzyosobowy pokój z łazienką , klimatyzacją ,ogólnie skromny ale
czysty .Rozpakowaliśmy się, wykąpali i kolejna niespodzianka,
w gniazdkach zamiast 230 V jest 110 V i nie da się do nich włożyć wtyczek z
laptopów. Około południa poszliśmy na śniadanie do centrum ,
zjedliśmy tosty z jajecznicą , owoce,piliśmy świeże soki , dobrą kawę : ), miła
odmiana po tym czym faszerował nas Air France ...
Ciekawa była forma płatności, ładujesz wszystko na talerz , ważysz i płacisz od
kilograma. Jak się później okazało tak funkcjonuje
większość średniej klasy restauracji. Od razu uderzyła mnie serdeczność ludzi i
uroda lokalnych dziewczyn, które robią naprawdę ogromne wrażenie .
Popołudniu poszliśmy zobaczyć lądowisko i jeepem na górkę w celu oblatania
okolicy. Górka bardzo fajna stroma, z dużym skalnym żlebem
wystawionym na zachód i bardzo termicznym , szeroki start(na 7 glajtów )na
północ i południe,
krótki stromy rozbieg, przewyższenie ok.800 m , także idealnie . Warun
poprostu mega ,całe przedpole usiane kumulusami , słońce pięknie świeci ,
teren wokół " pagórkowaty" ,co pagórek to chmurka : ). Polataliśmy wszyscy
ponad godzinę z własnego wyboru , byliśmy naprawdę przemęczeni.
Poznaliśmy lokalnych pilotów ,naszego miejscowego guru Fabio,który zna
angielski , oczywiście acropilot i człowiek dusza. Żeby było wszystko
jasne pociągnął ładną wiązankę nad lądowiskiem , od razu pożałowałem ,że nie
dokupiłem bagażu i nie zabrałem thrillera. Z lądowiska do hotelu
mamy jakieś 500 m , także spacerekiem . Wieczorem poszliśmy do knajpki
naprzeciw hotelu z lokalną ekipą, dobre jedzenie , ceny jak w Polsce ,
ale są pewne różnice . Stoliki na zewnątrz stoją na chodnikach , ludzie
przechodzą przez knajpe ! Wyobraź sobie te piękne dziewczyny
przechodzące między stolikami , w kusych strojach ,bo w ciągu dnia temperatura
dochodzi do 40 stopni i nasza ekipa 10 pilotów różnych nacji ,
po kilku piwach ... 0 21-szej spaliśmy już jak dzieci. To był dobry dzień : )
Dzień drugi
Rano zjedliśmy skromne śniadanie w hotelu, potem sprawy organizacyjne tj.
lokalne karty sim , konfiguracja spotów (lokalizator satelitarny) ,
kontakt z internetem , wynajęliśmy VW ogórka w białej perle ,także pełny lans :
)
Popołudniu uderzyliśmy na start z zamiarem zrobienia pierwszych przelotów
.Uzbrojeni na starcie w wodę , batoniki i parę innych drobiazgów
ruszyliśmy po sławę i szacunek : ) Poranne obowiązki zabrały nam trochę czasu ,
więc wystartowaliśmy dwie godziny za późno ( po godz.14-tej ) . Pogoda taka jak
poprzedniego dnia,podstawa ok. 2000 m , ale noszenia już nie
takie obszerne , a właściwie po odejściu od góry non stop w dół przez pierwsze
3 km. Podejrzewamy ,
że jest to specyfika tego miejsca , tzn . trzeba robić wysokość bezpośrednio nad
górką , bo ona zasysa wszystko z przedpola .Pierwszy wystartował
Fabio , który miał nas poprowadzić na przelot , potem ja,Marek i na końcu
Piotrek. Trochę się rozjechaliśmy , poleciałem za Fabiem ,za mną Maro ,zanim
zdążyliśmy się wykręcić Fabio zawrócił do Piotrka ,by mu się pomóc
wygrzebać , Maro za Fabiem , a ja nie . Fabio wyciągnął Piotrka z piwnicy ,
ale Piotrek od 600 m miał swój pomysł na wysokość , gdy Fabio to zauważył zrobił
szybko wysokość i odpalił za mną . Maro walczył z Piotrkiem
w jednym kominie i to był ostatni komin Piotra , Maro złapał jeszcze parę
słabych
noszeń ale po 30 min. wylądował koło Piotra( Maro Mantra 3 , Piotr Sigma 7 ) .
Ja poleciałem na dzidę nad kamieniołom i doleciałem 100m nad nim ,
myślałem że to koniec , ale miałem fart wykręciłem 800m , przeskoczyłem
pod chmurę dokręciłem do 1600 m ( Fabio mówił , że to wystarczy ) i do przodu.
Na tym wyjeździe mam pierwszy raz laryngofon i na 1600 m miałem
ochotę zobaczyć jak lata, nikt mnie nie słyszał , żeby się dogadać musiałem
wyjąć radio z uprzęży i nadawać z ręki . Fabio mnie gonił , ale pomylił mnie z
innym paralotniarzem , który padł na 20 kilometrze zszedł do niego
spiralą , gdy się zorientował było już za późno i musiał lądować . Ja padłem po
40
km i zaraz podbiegła do mnie trójka dzieci . Przez Spota wysłałem koordynaty i
poprosiłem dzieciaki żeby odeszły, bo bałem się o sprzęt .
Nic to nie dało ,więc ponowiłem prośbę podpierając się ich walutą . Podziałało
lepiej niż Esperanto : )
W GV przeloty robi się wzdłuż drogi , tak więc nie ma problemu ze zwózką. Po
powrocie szybka kąpiel i poszliśmy do lepszej restauracji ,
w końcu była sobota : ) . Poszliśmy we trójkę bez Dimitra , tak więc z menu
wybraliśmy
na chybił trafił zestaw dla trzech osób i czekaliśmy w napięciu . Potrawy
okazały się pyszne i co ciekawe kelnerzy nakładają przy stole jedzenie
z pater na talerze . Wieczorem wybraliśmy się do centrum na piwko , fajne
miejsce
mała uliczka , paby po obu stronach . Ludzie eleganccy ,panowie długie spodnie
koszule , panie piękne sukienki ,a my zero wyjściowych ciuchów .
Brazylia jest przereklamowana jeżeli chodzi o sprawę zwracania uwagi
lokalnych dziewczyn na europejczyków , na mnie te piękności nawet nie spojrzały
. Piwa już nie piję , tak więc się trochę wynudziłem ,
ale na "dowidzenia " dostałem prezent na lepsze spanie : )
Jeżeli chodzi o jakość zioła to jednak Holandia jest bliższa mojemu sercu od
Brazylii.
Dzień trzeci
Dzisiaj po śniadaniu poznaliśmy ostatniego z naszej paki, Feliksa,który doleciał
do nas z londunu . Może przy okazji skład ekipy : Maro - Kraków,
Piotr-Szczecin,Karolina(Dziewczyna Dimitra)-Poznań , DImitr-Anglia,Feliks-Anglia
i ja tj.Szymon-Chorzów .Wracając do Feliksa to bardzo zabawny gość ,
gdy się śmieje wydaje dźwięki przpominające osła ,także będzie wesoło . Niebo
było zachmurzone tego dnia , tak więc na przelot się nie zapowiadało.
Do naszego busika wlaliśmy kiepską benzynę ,co objawiło się brakiem mocy .Nie
dawał rady pod górkę i musiekiśmy kilkakrotnie pchać ( Temp . ok 40 st ).
Na startowisku duże zamieszanie ,piloci z całego świata sesja zdjęciowa młodej
pary na rampie lotniowej i wiele gapiów( wyobraźcie sobie panne młodą
w okazałej białej sukni plus Latynoska uroda , czrane długie włosy ...). Po
starcie okazało się ,że noszenia są tylko przy górce także powisieliśmy
z pół godzinki i wszystko siadło . Po wylądowaniu ( wszyscy wylądowali w ciągu 5
min.) postanowiliśmy pójść do najlepszej knajpki w mieście ,w temacie
wołowiny .W knajpie wystrój " trdycyjny" plastikowe stoliki i krzesła na
chodniku i ulicy . Kilkadziesiąt osób czekających na jedzenie , zapowiadało
dobrą
kuchnię , jak również długi czas oczekiwania . Wyobraź sobie knajpę ,gdzie
parkujesz motocykle lub skutery przy stoliku (bardzo popularne w GV ) i
puszczasz
swoją muzykę . Ta "restauracja" miała klimat !Zanim dostałem mięso , obok
naszego stolika dziewczyna ruszała swoim motocyklem ( ścigacz suzuki z przed
15 lat ) , nie utrzymała maszyny i przewróciła się na środku ulicy . Pomogłem
jej postawić motor , na szczęscie pomimo wysokiej temperatury miała kombinezon
i nic się jej nie stało .Po godzinie oczekiwania przy piwie i koli : ) ,
wreszcie podano patery z jedzeniem : ryż , frytki,sałatki i oczywiście Wołowina
( podobno z tyłka krowy ). Brazylia podobnie jak Argentyna słynie z doskonałej
wołowiny i to się zgadza , mięso rozpuszczało się w ustach.Podczas kolejnej
dostawy piwa na nasz stolik ( ok.20 pilotów ) , kelner przyniósł serwetkę z
liścikiem . Sprawa byłaby pewnie zabawna gdybym to ja nie był adresatem ...
"Bardzo mi się podobasz , chcę Cię poznać" i takie tam farmazony ,jak w
podstawówce. Chciałem jakoś wyciszyć sprawę, ale chłopaki nie mieli zamiaru
odpuścić.
Przyciskali Kelnera od kogo ten list idt. ,ale chłopak twardo nie chciał
powiedzieć . Po chwili kolejna poczta , tego już było za wiele dla mojego
sąsiada
(Francuz ok.60 lat, jeżeli kojażycie puszczanie lampionów w st. Hilare to on za
tym stoi ) i podjął śledztwo na własną rękę . Wraca za 5 min. i mówi bym
poszedł za nim ,tłumaczenia , że mam dziewczynę na nic się zdały , wyciągnął
mnie ze stolika dosłownie za ucho i zaprowdził do dwóch dziewczyn . Chciałem
się grzecznie przywitać podając rękę , ale dla zainteresowanej to było za mało ,
praktycznie się na mnie powiesiła ( co kraj to obyczaj). Szybko się
wymiksowałem się z tej akcji , powiedziałem że zadzwonie wieczorem i odszedłem .
Na to tylko czekali moi koledzy , wokół tej dziewczyny zrobiło się gęsto...
Po powrocie do hotelu około 22-giej , wieczorna toaleta i relaks tj. leżymy na
łóżkach i poruszamy paratematy , które nie mają jak wiecie końca.
Nagle dzwoni stacjonarny telefon , Maro odbiera i okazuje się ,że te dziewczyny
czekają w recepcji .Poprosiłem Mara by tłumaczył i zeszliśmy na dół.
Strasznie się ucieszyłem , że na dole oprócz dziewczyn w kąciku siedział nie kto
inny jak nasz nowy kolega Feliks ! Reszta to była już tylko formalność,
odmówiliśmy z Marem wyjścia do centrum , wtedy Feliks powiedział , że on chętnie
pójdzie To była jego noc...
Dzień czwarty
Wyjazd na górkę ustawiliśmy na 10.30 , przed hotelem czekał już na nas Fabio . Z
Fabiem dogaduję się jakbym go znał naprawdę długo , mamy takie samo
poczucie humoru ,dogadujemy się po angielsku, tzn.mówię jak Piętaszek , ale to w
niczym nie przeszkadza śmiejemy się czasem do dosłownie do łez.Tego
poranka oczywistym celem naszych żartów był Feliks , obaj próbowaliśmy go
podejść co do poprzedniej nocy , ale powiedział że woli umrzeć niż nam cokolwiek
powiedzieć . Z jadnej strony go rozumiem , bo gdyby nam szczerze powiedział
pewnie pękalibyśmy cały dzień , ale to że milczał i tak mu nie pomogło
już na startowisku ok.12.00 ( oczywiście jak Feliks nie słyszał,bo nie
chcieliśmy mu robić przykrości)graliśmy scenki z udziałem Feliksa , które
pasowały
według nas do scenariusza poprzedniej nocy , wykorzystując jego tik podczas
śmiechu . Wiem , że to nie ładnie ,ale ten typ tak ma. Wystastartowaliśmy
ok.13-tej ,ale tutaj oddaję pióro Marowi , bo ton był mistrzem tego dnia...
Pico da Ibituruna górująca nad miastem Governador Valadares to dosyć
specyficzne miejsce - jedyna duża góra w promieniu 100 km. Szczyt wznosi się na
wysokość 1123 m n.p.m., a od miasta dzieli go szeroka rzeka, na której brzegu
po stronie miasta znajduje się oficjalne lądowisko. Reszta krajobrazu to gęsto
porozsiewane pagórki,których wysokość waha się od kilkunastu do 200 m. Dwa
startowiska na szczycie są całkiem obszerne (moża rozłożyć 7 glajtów
jednocześnie)
, jedno wystawione na NE, zaś drugie na SE. Wiatry wieją tu w zasadzie zawsze z
kierunku E, ale o tej porze roku są zwykle słabe w obręie samego szczytu
z racji wypracowanej termiki. Góra zasysa powietrze ze wszystkich stron, więc
starty na jedną i drugą stronęw tym samym czasie wcale nie są rzadkośią.
Ale nie o miejscu chciałem teraz pisać a o pierwszym moim przelocie w kierunku
Caratingi.
Specyfika krajobrazu wymusza loty tylko w jednym kierunku, a dzieje się tak z
tego powodu, że zgodnie z kierunkiem wiatru biegnie jedyna dobra droga krajowa
nr 116 i loty odbywają się wzdłuż niej, w kierunku Caratingi. Każdy śmiałek,
który chciałby zrobić sobie wyjątek od tej zasady musi liczyć się z tym, że
w przypadku przyglebienia daleko od drogi nikt go nie zbierze i będzie zmuszony
przedzierać się przez wysokie trawy i chaszcze w paląym słońcu całmi
godzinami, co w konsekwencji może grozić spotkaniem z nieokrzesanymi tubylcami
lub udarem słnecznym.
Tak więc stosując się do świętej zasady "latamy wzdłuż drogi 116" około godziny
13 odpalamy maszyny. Startuje nas około 25 osób różnych narodowości. Zaraz
po starcie na grani tzw. miski witają nas pierwsze bąle. "Miska" to goła skała o
wysokości kilkuset metrów, wystawiona na W, skąd odchodzą po południu
potężne kominy tworzące rotory. Bezpieczna odległść przelotu obok lub nad
"miską" nagrzaną słońcem to 250-300 m. Zachowując zdrowy rozsądek wykręam się
w okolicach szczytu usianego antenami i masztami różej maści.Komin jest dość
niejednorodny, raz po raz szarpie z więszą siłą , czasem odpuszcza do stabilnego
1 m/s. Po uzyskaniu 1400 m n.p.m. ruszam na południe w jedynym słusznym kierunku
z lekkim wiatrem, aż tu nagle po 3-4 minutach... pełna zdziwka - lecę pod
wiatr i to całkiem silny. Jak zaczynałem odchodzić miałm 40 km/h, a teraz jest
27 i to po zapodaniu połwy belki, co jest grane? Mijają kolejne minuty na
wyciśniętej już na fula belce, a ja lecę nie dosyć że pod wiatr, to walę na dół
4-5 m/s. No cóż myślę sobie, będzie trzeba lądować.
Patrzę do góry, a wysoko nade mną czmychają po kolei piloci lepiej obeznani z
miejscówką niż ja. W tym momencie przypomniałm sobie, że Fabio mówił na
odprawie, że po prawej stronie drogi jest górka mniej więcej 1/4 wysokości
Ibituruny, którą lokalesi zwą "salvation hill" - co można przetłumaczyć jako
"wzgórze ocalenia". Górka ta jest jedyną deską ratunku,w przypadku, gdy
nieobeznany jak ja pilot z racji niewypracowania odpowiedniej wysokości odejścia
zostanie spłukany przez duszenia wokół góry, które w miare mieszania się z
cieplejszym powietrzem znad miasta zaciągane są spowrotem w kierunku szczytu
- stąd też bierze się wiatr, który wieje zawsze w kierunku góry ze wszystkich
stron w promieniu do 2 km. Po przejściu tej magicznej granicy wszystko wraca
do normy, a "górka zbawienia" po utracie 1200 m wysokości daje pierwsze
nadzieje na udany przelot - jestem w spokojnym dwumetrowym kominie nad jej
szczytem.
Do okoła jak grzyby po deszczu - no może trochę szybciej - wyskakują kolejne
cumulusy - sceneria jaką pamiętam z niezapomianego lotu w Karkonoszach
z Gorayem, Spikiem i Hancem. Dokręcam kolejne podstawy 1900, 2000, aż w końcu
osiągam 2200 m. Jestem 40 km. za Valadares. Droga na dole wyznacza kierunek
podróży. W czasie lotu przekonuję się że lewa strona drogi dział zdecydowanie
lepiej (o czym mówiłmi Fabio). Jest tam więcej stromych zboczy, gdzieniegdzie
pojawiają się skalne ściany na kilkadziesiąt metrów, które co parenaście minut
uwalniają spore masy gorąego powietrza. Sceneria bajkowa. Dołączam do dwóch
pilotów, którzy kręcą komin przede mną - są to Jessy na Bumerangu Sport (USA) i
Papaj na Venusie II (Francja). Pokonujemy około 30 kilometrów razem kręcąc
kolejne noszenia, a w między czasie rozlatujemy się szeroką flanką, żeby lepiej
penetrować powierze - całkiem dobra praca zespołowa . Około godziny 16.45
wszyscy przeżywamy kryzys. Jesteśmy dosyć nisko, jakieś1000 m n.p.m., ale z
racji tego, że teren w kierunku Caratingi się podnosi, to jesteśmy jakieś
250 m nad glebą szukając w desperacji czegokolwiek do wykręcnia. Bumerang i
Venus rozlatują się w róże strony i tracą szybko cenne metry. Ja pozostaje nad
wzgórzem w kierunku którego dryfuje sporych rozmiarów łata cienia, pochodząca od
odległej chmury, ale z racji kładącego się na zachodzie słońca, cieniem
sięga ona kilka kilometrów na wschód. Opłciło się. Cień wyzwolił konkretną windę
do góry. Niestety koledzy z drużyny już się nie załapali, bo oddalili się
znacznie, ciąle tracąc wysokość i w końcu lądując. Ja zaś z ptakami, które
dołączyły do mnie po chwili, dryfowałm z wiatrem w kominie aż do sufitu
- teraz już całkiem dobrze widząc cel mojej podróży - Caratingę. Radość była
tak wielka jak fuks, który mi się trafił. Jak się po chwili okazał był to
ostatni komin dnia. Wokół niebo zaczynało się czyścić, a ja miałem jeszcze około
25 km do założnego celu. W tym momęcie wiedziałem, że dotarcie do Caratingi
będzie raczej nierealne. Wykorzystując przed chwilą wypracowaną wysokość (2200 m
n.p.m.) na lekkiej belce wykonałem lot ślizgowy najdalej jak się dało,
ciesząc się każdym z ostanich bąbli napodkanych po drodze - 10 km przed
Caratingą zmuszony byłem lądawać. Wybrałm sobie pole skoszonej kukurydzy tuż
przy
drodze 116 i to był głupi błąd. Na końowym podejściu dostałm strzał i zniosło
mnie nad drogę - lądowałem na jej stromym poboczu, ale glajt spadł na asfalt.
Miałem dużo szczęścia, że nic akurat nie jechało. Wykonałem kangurzy skok do
tyłu na pole pokosów kukurydzianych ciągnąc glajta za sobą na pobocze,
a jednocześnie raniąc sobie lewą nogę ostymi liśćmi z wysuszonych badyli. Na
szczęście rany są tylko powierzchowne - ciepły sik zdezyfekował nogę (szczepiony
byłem przed wyjazdem - może nic mi nie będzie).W ciągu zaledwie paru minut
zatrzymuje się koło mnie biały WV ogórek - to moja ekipa! Szymon i Piotrek
wyskakują z busa i pomagają mi się spakować. Nasz kierowca Gedeon jedzie do
Caratingi po Fabio, któremu udało się dobić 104 km. Wracają po nas i po chwili
jedziemy już w półmroku do Valadares, po drodze zabierając kolegę na Bumerangu
Sport - toważsza podróży, który lądował na 78 kilometrze.
Maro
Ponad 3 godziny wczśniej przyziemiłem przy drodze , wysłałem wiadomość ze Spota
z koordynatami do Kierowcy. Zanim się spakowałem samochód już był, a na
pokładzie , był już Piotrek z Karoliną tzn. że w powietrzu są Dimitr,
Feliks,Maro i Oczywiście Fabio.Pozbieraliśmy wszystkich do samochodu i około
godziny
dwudziestej wróciliśmy wypompowani do hotelu .Pogoda nam dopisuje , ale taki
upał również wykańcza .Wypijam dziennie od 4 do 6 litrów wody .Dzisiaj
piłem wodę z kokosa i nie mogę powiedzieć bym został fanem tego trunku , lepiej
smakuje z puszki . Tego dnia poszliśmy wcześniej spać ,to był udany dzień...
Dzień piąty
Na górce byliśmy ok.12.30 warun taki sobie , niska podstawa ok. 1800 m .
Wystartowaliśmy z Marem i Feliksem w pierwszym rzucie .Wykręciłem się na 1400m
i zamiast robić podstawę rzuciłem się na przelot (ADHD), poleciałem na
kamieniołom gdzie do tej pory się podkręcałem , a tu niespodzianka NIC,NIC i
jeszcze
raz nic .Także wylądowałem na parkingu dla tirów po pół godzinie w powietrzu ,po
prostu SZALEŃSTWO . Tego dnia przesadziłem z optymizmem i rysneli mnie
wszyscy.Busik podjechał po 1,5 h ( w pełnym słońcu) , miałem już serdcznie dość
.Zaczęła się zwózka najpierw Feliks i Fabio , po drodze zobaczyłem na niebie
Piotra dałem mu znać przez radio gdzie jestem.Piotrek podleciał do mnie , ale
nad samą ziemią dostał potężnego strzała ,co zaowocowało dzikim rodeo ,
prawie lupem , potężną klapą i +300 m wysokości. Od dzisiaj mówimy na niego z
Fabiem Akro-Piter : )Piotr wylądował po ponad 30 km. W międzyczasie dostaliśmy
wiadomości ze spota od Mara i Karoliny .Wbijamy koordynaty i okazuje się ,że
Maro stuknął ponad 80 km , jak on to robi nie mam pojęcia . Dzisiaj rysnął
nawet Fabia i to o 50 km. : ) . Na powrocie pozbieraliśmy resztę ekipy i pędzimy
do hotelu , bo dzisiaj idziemy na grilla do nowej laski Feliksa.
Szybki prysznic , 20 min spacerkiem i jesteśmy na 22.00 na miejscu. Przez
mieszkanie na ostatnim piętrze przeszliśmy na taras ( W rotorze) z małym basenem
i murowanym grillem , muszę przyznać że Feliks to się umie ustawić ; ) Gospodyni
przyjęła nas z połową rodziny na tarasie, tata , brat , wujek, znajomi ,
w sumie z naszą szóstką było z 15 osób. Naszą uwagę przykuła Alice , rdzenna
brazylijka mówiąca tylko po portugalsku , ale nawet nic nie mówiąc była
w centrum zainteresowania : ) Jedzenie było wyśmienite różne rodzaje mięs ,
kiełbasy ,ryż ,oczywiście piwo ( no limit )i cola . Atmosfera była świetna ,
najbardziej spodobały mi się relacje w rodzinie , bez względu na wiek wszyscy
rozmawiają, żartują , śmiejąją się jakby chodzili razem do szkoły .
Brazylijczycy to bardzo serdeczni ludzie, na dzień dobry prosili byśmy się czuli
jak w domu i to nie był pusty frazes. Na ciękich nogach wróciliśmy do
hotelu ok. pierwszej.Trzeba się kłaść spać, bo jutro znowu obudzi nas słońce i
przyjdzie czas na rewanż : )
Dzień szósty
Rewanż się nie powiódł , dzisiaj poleciałem 27 km ,startując poraz drugi
ok.15.30 (za pierwszym razem lądowanie u podnóża góry ). Mam problem z
cierpliwością
do kręcenia słabych noszeń jak tego nie przewalcze to mogę zapomnieć o dobrych
wynikach. Z ciekawostek , pierwszszy raz w życiu kręciłem komin w deszczu,
najpierw 3,4,6 ,8 m/s, nie widziałem wokół bardzo wybudowanych chmur , więc
zapytałem przez radio Marka czy to bezpieczne przy tych warunkach .Odpowiedź
była dość jednoznaczna ,cyt. : - spier..... z tamtąd .Z tym nie było większych
poblemów , jak wychodziłem spod chmury zobaczył mnie Piotrek , zgadaliśmy się
przez radio i wylądowałem koło niego. Maro poleciał ponad 70 km ,w czasie ponad
5 godzin na skrzyle 2-3 i tak się tutaj lata, a ja 27km w 1h 15min na dwójce?
Gdybym utrzymał to tempo byłaby szansa na 100 km , marzenia za grosz : ). Do
hotelu wróciliśmy ok.21-szej po 11 godzinach akcji tj. Latanie + zwózka.
Zaczynamy odczuwać zmęczenie , słońce daje nam popalić . Maro czuje się źle od
dwóch dni , dzisiaj kupił lekarstwa w aptece. Tak więc tego wieczoru ,
wrzuciliśmy na luz i poszliśmy wcześniej spać .
Dzień siódmy
Obudziłem się z ostym kaszlem i katarem , było pewne że coś mi jest . Pytanie
tylko czy to zwykłe przeziębienie czy coś tropikalnego . W drodze na starto
wisko`zajrzeliśmy do apteki,gdzie po konsultacji z farmaceutą kupiłem podstawowe
lekarstwa na przeziębienie.Gościu twierdził ,że to obniżenie odporności jest
spowodowane skokami ciśnienia podczas latania ( 1500 w górę , 1200 w dół i tak
godzinami) ,słońcem oraz klimatyzacją w pokoju , która bardzo wysusza powie-
trze . Na startowisku byliśmy przd 12-tą , warun do bani wszędzie ciemne chmury
, wokół deszcze . Postanowiliśmy zaczekać , bo w GV pogoda się zmienia jak
kalejdoskopie . Przed godziną 14-tą dwa razy spłukał nas na starcie deszcz ,
pomyślałem , że nic z tego dzisiaj nie będzie i zapytałem Fabia czy zlot
pomiędzy deszczowymi chmurami jest bezpieczny .Po otrzymaniu zgody na start
odpaliłem dzidę do lądowiska.Zaraz po spakowaniu glajchy lunęło z nieba ponownie
(Współczułem chłopakom na starcie), spacer do hotelu w ciepłym deszczu był nawet
przyjemny. Z biegiem czsu choroba coraz mocniej dawała o sobie znać ,
popułudniu miałem już wysoką gorączkę i dreszcze .Chłopaki wrócili do hotelu
busem ,bo później już nawet zlot nie był możliwy. Ustaliliśmy przyczynę choroby.
Okazało się ,że Maro przywiózł ją z Polski , bo jego żona od dwóch dni ma
dokładnie takie same objawy. Bakteria mogła się rozwinąć w naszych organizmach
dopiero , gdy radykalnie spadła nam odporność .Zapodałem sobie jakiś paracetamol
i uzgodniłem z Dimitrem , że jeżeli mój stan się nie poprawi do wieczora
to pójdziemy do lekarza. Po kolacji , do której dodałem ząbek czosnku i wypiłem
specyfik Piotra ( czosnek z sokiem z limonki ) poczułem się jakby lepiej.
Poprosiłem Dimitra , byśmy się z wizytą u lekarza wstrzymali do rana i poszedłem
spać , używając jeszcze miejscowych ziółek na lepszy sen ...
Dzień ósmy
Cały dzień przeżleżeliśmy z Marem w łóżkach , wychodząc tylko na posiłki .Nie
straciliśmy zbyt dużo z latania , tego dnia warun był słaby ,sporadyczne
poszarpane kominy ( relacja Piotrka) . Nasza ekipa startowała dwukrotnie i nikt
się gdzieś dalej od górki nie oderwał.Wieczorem postanowiliśmy zawieść rzeczy
do pralni , ale ceny nas powaliły (ok.150 zł za moje ciuchy).Na szczęście z
pomocą przyszedł nam nasz kierowca, którego żona zrobi nam pranie za 30
zł/osobę.
Z naszego prania musieliśmy wyjąć tylko bieliznę ( na jej miejscu wolałbym prać
majtki od skarpetek : )),którą wypierzemy w rękach. Jutro będzie niezła
zabawa z odnalezieniem swoich rzeczy , bo cały transport( ciuchy 6 osób) poszedł
w paralotniowym plecaku i w takiej formie pewnie wróci...
Dzień Dziewiąty
Obudziłem się w zdecycodowanie lepszej formie , niż poprzedniego dnia .Gorączka
ustąpiła zupełnie i pozostały jedynie lekkie objawy przeziębienia. Zaraz po
śniadaniu ,przyjechał nasz kierowca i mogliśmy się oddać w pełni nowej zabawie :
" czyja to skarpetka ? ".Na szczęście dostaliśmy pierwszą z dwóch rat
prania , więc poszło w miarę gładko . Na starcie niebo zupełnie zakitowane (
chmura nad startowiskiem) , co uniemożliwia start ( brak termiki = boczny wiatr)
O godzinie 13.30 zacząłem się niecierpliwić i piewsza próba startu zakończyła
się w krzakach.Na moim miejscu rozłoży się Maro ,po czym wiernie skopiował
mój wyczyn : ). Przenieśliśmy glajty na przeciwległe zbocze i wystartowaliśmy
chwilę póżniej. Warunki słabe, przy górce nie umiałem się wykręcić ,po 15 min
zauważyłem ,że Maro odszedł na przedpole i coś ma . Belkę speeda wcisnąłem na
maxa i dzida . Tego dnia duszenia wokół górki nie były tak mocne jak zazwyczaj
, więc przyszedłem na przyzwoitej wysokości . W kominie wykręciliśmy sufit i
dzida na Karatingę : ) . Maro poleciał prawą stroną drogi, a ja lewą .
Po pięciu minutach byłem już na szlaku sam , przepraszam skłamałbym mamy tutaj
na przelotach lokalnych pomocników: ptaki .Lecąc cały czas powtarzałem sobie
mantre , Szymon nigdzie ci się nie spieszy , pilnuj wysokości i tak w kółko... :
) Po dwóch godzinach lotu i rozmowy z własnym narwanym ego ,wyrwał mnie
głos Mara w radiu , :jestem na 40-tym kilometrze ... Z moich wyliczeń wynikało ,
że pokonałem podobną odległość i zacząłem się rozglądać. Zobaczyłem Mara
na podobnej wysokości , jakieś 2 km na zachód i co najważniejsze za mną.
Pomyślałem , że muszę utrzymać tę przewagę i trwałem w tym postanowieniu
dokładnie
1 minutę, tyle zajęło Markowi wyprzedzenie mnie, a po kolejnych 10 min straciłem
go z oczu . Myślę sobie nie mam szans , dlatego najlepszym rozwiązaniem
będzie powrót do monologu : Szymon nigdzie ci się nie spieszy... Po trzech
godzinach w powietrzu ( mój życiowy rekord) usłyszałem w radiu komunikat :
" Jestem bezpieczny na ziemi , Maro " .Zanuciłem sobie pod nosem : " dziś są
twoje urodziny", ale tylko króciutko , by zaraz się zorientować , że wszystko
siadło i zaraz sam bede lądował , a Maro jest napewno przede mną . Zaczęła się
walka o każdy metr wysokości i każdy kilometr dystansu. Byłem tak skupiony,
że gdyby ktoś przypalił kotlet w miasteczku na dole , wybrałbym nadwyżkę termiki
z jego komina : ).Trwało to ok. 40 min. , walczyłem do samej ziemi .
Opłacało się poleciałem najdalej tego dnia i pobiłem mój życiowy rekord tj. 3h
40 min i 72 km. ( Maro 61km ). To był zajebisty dzień : )
Dzień dziesiąty
Zamieszanie organizacyjne zaczęło się od samego rana ,z powodu zmiany czasu tj.
cofaliśmy zegarki o godzinę.Koniec lata.Teraz różnica do czasu obowiązującego
w Polsce wynosi minus 4 godziny , to spowodowało opóżnienia wyjazdu na start o
30 min. . Na starcie niebo zakitowane w promieniu 20 km, tak więc miałem
dużo czasu , by przyjmować gratulacje za przelot poprzedniego dnia. Okazało się
bowiem , że zaleciałem najdalej spośród ok. 60 pilotów z całego świata,
osobiście poznałem prócz Brazylijczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków,
Belgów,Szwajcarów , Norwegów i Rosjan .Baaardzo miłe doświadczenie.
Wysytartowaliśmy
dość późno i od 20-go kilometra goniła nas burza,niska podstawa ok.1300-1700
metów , przed nami na niebie też budowały się prawdziwe smoki ... Wszyscy ,
z którymi rozmawiałem(nie wyłączając mnie) lądowali na 40 kilometrze lub
wcześniej .W miejscowości inż.CALDAS spotkaliśmy z Marem Norwega ,który
zaproponował
nam zrzute na taxi , on 50 , a my po 10 Reali (ok.20 zł) i za pół godziny
byliśmy w hotelu. Przyjemna odmiana , bo gdy wylądujesz pierwszy możesz stacić
na zwózkę naszym busikiem do 6 godzin , ale bywa jeszcze gorzej... Zaczeło się
niewinnie ,Piotrek po wylądowaniu jak zwykle wysłał koordynaty kierowcy,
ale jakimś cudem nie dotarły .Lądował ok. 15.30 na 27 kilometrze i cierpliwie
czekał... chwilę później jeden z naszych kolegów z Sao Paulo złamał ręke
w nadgarstku przy lądowaniu i zrobiło się małe zamieszanie na radiu. Na domiar
złego Maro cały czas się kiepsko czuł i tego dnia po zwózce pojechał do
szpitala.Dimitr wracając busem do GV przeoczył Piotra i Vice Versa i pojechał do
szpitala z Marem. Piotr niczego nie świadomy czekał przy drodze .
Około godz.19.00 wysłaliśmy do Piotra sms z prośbą o koordynaty ( 3,5 godziny
przy drodze)odpisał , ale nie można go było przywieźć bo busik w międzyczsie
podjął kurs na szpital. Zrobiło się ciemno i Piotrem zaczęli się interesować
lokalesi , ostatecznie został odebrany po 6 godzinach przy drodze. Był naprawdę
wściekły i wcale mu się nie dziwię . WIeczorem postanowiliśmy trochę dopracować
zwózki na kolejne dni .
Pozdrawiam
Szymon ADHD
Zbyszek Gotkiewicz
-
- Posty: 1034
- Rejestracja: 29 maja 2017, 14:50
- Reputation: 569
- Latam: Tylko Swobodnie
- Doświadczenie: Akrobata
Re: Szymek Wachta
Pamietam jak z Szymonem malo nie dalismy sobie po mordach w 2008 w Macedonii ale jakos rozeszlo sie po kosciach Na pewno latal wtedy malo bezpiecznie. Mial bardzo bogata przeszlosc gdzie czesto jego opowiesci sluchalo sie z duzym bananem na twarzy. Razem z zona wspominamy go milo. Ostatni raz jechalem z nim kolejka na Skrzyczne. Potem urodzilo mu sie dziecko wysylalem gratulacje o niedlugo potem byl niestety wypadek. Smutne to bardzo bo Szymon byl na drodze stabilizacji rodzinnej i przed koncem mial juz inne poglady co do latania i bezpieczenstwa.
Pozdrawiam,
Pozdrawiam,
Jarek Borowiec | www.flyordie.info
- Zbyszek Gotkiewicz
- Posty: 9724
- Rejestracja: 24 grudnia 2015, 10:54
- Reputation: 2156
- Lokalizacja: góral świętokrzyski
- Doświadczenie: Instruktor
- Kontakt:
Re: Szymek Wachta
Postać bardzo barwna. Warto by było przytoczyć parę tych opowieści U nas na kursie poczęstował jednego z kursantów jakąś chemią po której facet odleciał na kilka dni. Niby wykonywał polecenia jak był w powietrzu, ale nie wszystkie. Na przykład skierował się w morze i nie chciał zawrócić, albo tak się władował w rozłożyste drzewo że nie mogliśmy go znaleźć. Pod koniec kursu okazało się że nic nie pamięta. Szymek twierdził że towar był dobry a on chciał tylko pomóc koledze w problemach sercowych.
Zbyszek Gotkiewicz
- Zbyszek Gotkiewicz
- Posty: 9724
- Rejestracja: 24 grudnia 2015, 10:54
- Reputation: 2156
- Lokalizacja: góral świętokrzyski
- Doświadczenie: Instruktor
- Kontakt:
Re: Szymek Wachta
Pamiętam jak opowiadał że przez pewien czas trudnił się rozprowadzaniem fałszywych banknotów dwustuzłotowych. Takie banknoty kupował po 50 zł a potem to już tylko wydać lub rozmienić. Mając gruby plik takich banknotów udał się na miasto i spotkał tam dziewczynę którą już od jakiegoś czasu bezskutecznie podrywał. Zaprosił ją na kawę, ale wiedział że plikiem banknotów nie nic nie zdziała. I wtedy przechodząc obok żebraka coś co olśniło. Powiedział do dziewczyny: jaki on biedny, wyjął z pliku dwieście zł i rzucił żebrakowi do czapki. Dziewczynę tak wzruszył ten gest, że była jego
Zbyszek Gotkiewicz
-
- Posty: 1034
- Rejestracja: 29 maja 2017, 14:50
- Reputation: 569
- Latam: Tylko Swobodnie
- Doświadczenie: Akrobata
Re: Szymek Wachta
W Bassano po ciemku kręcił Sata. Na drugi dzień coś kombinował z deltkami i po kolejnym sacie rozgiął całą deltkę od taśm rzędu A. Linki trzymały się na ostatnich milimetrach. Potem wspólnie analizowaliśmy film z prostowania się deltki w trakcie figury. W Macedonii wylądował na starym zapomnianym polu gdzie po chwili zorientował się że jest tam również znak "Uwaga pole minowe" - wychodził pomału 2 godziny do najbliższej drogi, a wieczorem opowiadał że bardzo uważnie patrzył gdzie stawia stopy i że nie wierzył w ten znak, ale starał się dostosować . Największym jego przeżyciem gdzie walczył o życie było chyba awaryjne lądowanie w wodzie na Kanarach. Wiem że pływał bardzo dobrze ale mówił że nie potrafił sobie ze wszystkim poradzić i myślał że to już koniec, bo fale były bardzo duże. Mówił mi że wtedy zrozumiał jak dużym zagrożeniem jest woda dla paralotniarza. W 2008 uczyłem go wingoverów nad jeziorem Halsztadzkim w Austrii. Był bardzo uparty i jako jedyny opanował je w tydzień uzyskując bardzo duże kąty wychyleń pilota względem skrzydła - latał od rana do wieczora. Był bardzo zdolnym pilotem...
Pozdrawiam,
Pozdrawiam,
Jarek Borowiec | www.flyordie.info
- Zbyszek Gotkiewicz
- Posty: 9724
- Rejestracja: 24 grudnia 2015, 10:54
- Reputation: 2156
- Lokalizacja: góral świętokrzyski
- Doświadczenie: Instruktor
- Kontakt:
Re: Szymek Wachta
Szukałem tego opisu lądowania w oceanie, jak walczył o życie i już się z nim żegnał. Niestety nie mogę znaleźć. Pamiętam, że na tym wyjeździe do Brazylii bardzo mu zależało, bo miał zaplanowaną jakąś zaległą odsiadkę w więzieniu. Dla niezorientowanych mówił, że wybiera się na urlop
Nie pamiętam, jak trafił do naszej szkoły, ale dopiero na którymś kolejnym wyjeździe zauważyłem, że zamiast normalnie lądować zrobił na małej wysokości jakiegoś dziwnego hakenkrojca. Pytam się o co chodzi, a Szymek zaczyna mi tłumaczyć, że ktoś mu opowiadał że aby wylądować helikopterem to trzeba na wysokości kilku metrów z całej siły pociągnąć jedną sterówkę. I on właśnie to zrobił Trochę czasu mu zajęło, żeby zrozumieć że akrobacja wymaga trochę więcej, niż mocnego ciągnięcia za sterówki, ale latanie zupełnie odmieniło jego życie. Zadziwiające było jak rzucił się na nowe wyzwania związane z akrobacją i ile poświęcił, aby się tego uczyć.
Nie pamiętam, jak trafił do naszej szkoły, ale dopiero na którymś kolejnym wyjeździe zauważyłem, że zamiast normalnie lądować zrobił na małej wysokości jakiegoś dziwnego hakenkrojca. Pytam się o co chodzi, a Szymek zaczyna mi tłumaczyć, że ktoś mu opowiadał że aby wylądować helikopterem to trzeba na wysokości kilku metrów z całej siły pociągnąć jedną sterówkę. I on właśnie to zrobił Trochę czasu mu zajęło, żeby zrozumieć że akrobacja wymaga trochę więcej, niż mocnego ciągnięcia za sterówki, ale latanie zupełnie odmieniło jego życie. Zadziwiające było jak rzucił się na nowe wyzwania związane z akrobacją i ile poświęcił, aby się tego uczyć.
Zbyszek Gotkiewicz
-
- Posty: 1806
- Rejestracja: 30 grudnia 2015, 20:14
- Reputation: 479
- Latam: Swobodnie i z Napędem
- Doświadczenie: Były Pilot
Re: Szymek Wachta
Zawsze uważałem, że wśród ludzi balansujących na pograniczu prawa są okazy błyskotliwe inteligentne niezmiernie twórcze i do tego pracowite i uparte w dążeniu do celu. Gdyby chcieli całą swoją energię skierować w jasną stronę mocy byli by z całą pewnością w czołówce społecznej stawki w obojętnie jakiej dziedzinie. Nie znałem człowieka, ale z tego co piszecie chyba taki był.
Mariusz Kilian
-
- Posty: 42
- Rejestracja: 28 lipca 2017, 23:27
- Reputation: 15
- Latam: Swobodnie i z Napędem
- Doświadczenie: Świeżak po Kursie
Re: Szymek Wachta
ciacholot pisze:Zawsze uważałem, że wśród ludzi balansujących na pograniczu prawa są okazy błyskotliwe inteligentne niezmiernie twórcze i do tego pracowite i uparte w dążeniu do celu. Gdyby chcieli całą swoją energię skierować w jasną stronę mocy byli by z całą pewnością w czołówce społecznej stawki w obojętnie jakiej dziedzinie. Nie znałem człowieka, ale z tego co piszecie chyba taki był.
Uważam, że do tego potrzeba albo:
- pleców
- odpowiednio przygotowanego startu
- wyjątkowego szczęścia w wybiciu
Bez jednego z tych czynników takie wyjątkowe osobniki zostaną przez "jasną stronę" zmiażdżone, albo przynajmniej mocno przyduszone i więcej jednak zyskają balansując na "pograniczu prawa" jak to określiłeś...
-
- Posty: 1806
- Rejestracja: 30 grudnia 2015, 20:14
- Reputation: 479
- Latam: Swobodnie i z Napędem
- Doświadczenie: Były Pilot
Re: Szymek Wachta
MrGroch pisze:ciacholot pisze:Zawsze uważałem, że wśród ludzi balansujących na pograniczu prawa są okazy błyskotliwe inteligentne niezmiernie twórcze i do tego pracowite i uparte w dążeniu do celu. Gdyby chcieli całą swoją energię skierować w jasną stronę mocy byli by z całą pewnością w czołówce społecznej stawki w obojętnie jakiej dziedzinie. Nie znałem człowieka, ale z tego co piszecie chyba taki był.
Uważam, że do tego potrzeba albo:
- pleców
- odpowiednio przygotowanego startu
- wyjątkowego szczęścia w wybiciu
Bez jednego z tych czynników takie wyjątkowe osobniki zostaną przez "jasną stronę" zmiażdżone, albo przynajmniej mocno przyduszone i więcej jednak zyskają balansując na "pograniczu prawa" jak to określiłeś...
Pewnie masz rację. Jest jeszcze to, że pogranicze prawa daje większe przyspieszenie, a ludzie o których rozmawiamy z reguły mają nazwijmy to mało czasu.
Mariusz Kilian
- Zbyszek Gotkiewicz
- Posty: 9724
- Rejestracja: 24 grudnia 2015, 10:54
- Reputation: 2156
- Lokalizacja: góral świętokrzyski
- Doświadczenie: Instruktor
- Kontakt:
Re: Szymek Wachta
Szymek się zorientował że jego działalność pozaprawna ma kiepskie perspektywy i jak sam powiedział latanie uratowało mu życie. Mógł dostawać to co było mu potrzebne do życia bez obciążeń jakie daje zorganizowana przestępczość.
Zbyszek Gotkiewicz
- micro
- Posty: 916
- Rejestracja: 30 grudnia 2015, 17:23
- Reputation: 7
- Lokalizacja: Poznań
- Latam: Tylko Swobodnie
- Doświadczenie: Świeżak po Kursie
- Kontakt:
Re: Szymek Wachta
MrGroch pisze:[ takie wyjątkowe osobniki zostaną przez "jasną stronę" zmiażdżone, albo przynajmniej mocno przyduszone i więcej jednak zyskają balansując na "pograniczu prawa" jak to określiłeś...
Raczej to miażdżenie robi "ciemna strona mocy" .
Roman Michalak
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość