Latanie podczas akcji ratowniczej śmigłowca
: 08 kwietnia 2017, 21:38
To jest opowieść początkującego pilota który latał w pobliżu śmigłowca wykonującego akcję ratowniczą:
Dzień dobry wszystkim, jestem "debil podpięty do paralotni", który naraził na niebezpieczeństwo akcję ratunkową helikoptera omawianą w tym wątku. Jestem początkującym pilotem. Lataniem na paralotni zaraziłem się niedawno za granicą i tam przeszedłem przeszkolenie, którego zakres, jak nie od dzisiaj zresztą sądzę, pokrywał może 10% tego, czego uczą się paralotniczy adepci w Polsce. Do Mieroszowa przyjechałem z dwoma sympatycznimi pilotami, którym polecił mnie zaprzyjaźniony ze mną w Polsce instruktor; podkreślam - zaprzyjaźniony; nie szkolący mnie, a kórzy, jak miałem nadzieję, będą moimi nowymi kolegami w powietrzu i niejeden piękny lot będę w przyszłości z nimi jeszcze dzielił. Dzisiaj wiem, że nic z tego już nie nastąpi, zdali oni bowiem pikantną relację wspomnianemu powyżej instruktorowi o moich "wyczynach", z którym przyjaźń w związku z tym faktem, jak również w związku z istnieniem tego wątku na forum, też już raczej jest historią. Ten to zresztą instruktor skierował mnie do tego forum, którego wcześniej nie znałem, i tego wątku, którego jestem tragicznym bohaterem. U niego to jak na ironię kilka dni wcześniej zostawiłem niechcący swoje radio, które przywiozłem do niego, aby sprawdzić, czy działa prawidłowo, bo kupiłem je właśnie w miejsce poprzedniego, które się zepsuło. W związku z tym owego fatalnego dnia nie miałem żadnej komunikacji z otaczającym mnie światem, czego żałowałem przede wszyskim dlatego, że liczyłem, iż latający ze mną koledzy udzielą mi może w powietrzu jakiś wartościowych wskazówek, jak radzić sobie z termiką po którą przyjechałem do Mieroszowa, aby się jej uczyć.
Gdy zauważyłem w trakcie szybowania nadlatujący znad grani helikopter zaniepokoiłem się, słyszałem gdzieś bowiem, że wywoływane przez wirnik tubrulencje mogą być niebezpieczne dla znajdującej się w powietrzu paralotni. Gdy jednak dostrzegłem, że jest to chyba helikopter służb ratunkowych nieco się uspokoiłem, bo założyłem, że w takich jednostkach latają raczej doświadczeni piloci i raczej nie stworzyliby oni zagrożenia licznym paralotniom znającym sie w powietrzu. Gdy helikopter podszedł do lądowania zrodziła mi się myśl, że może coś się wydażyło, ale gdy dostrzegłem na miejscu lądowania również obecną karetkę pogotowia i inne samochody doszedłem do wniosku, że to chyba muszą być jakieś ćwiczenia, bo po co helikopter leciałby na miejsce wypadku, jeśli inne, bardziej prozaiczne, a znane nam z codziennej rzeczywistości, pojazdy, mogą tam również dotrzeć i w razie czego zabrać chorego od szpitala, a nadto były tam już wcześniej...? W moim założeniu utwierdziłem się, gdy helikopter kilkakrotnie (może dwa, lub trzy razy) startował i ponownie lądował w tym samym miejscu, a znajdujące się tam pojazdy, z karetką włącznie, przez długi czas nie opuszczały tego miejsca; nijak nie wyglądało mi to na faktyczną akcję ratunkową...
Także przez cały czas trwania mojego lotu nie miałem absolutnie najmniejszego choćby poczucia, abym w jakimkolwiek momencie był na tyle blisko helikoptera, aby mógł on stworzyć dla mnie jakiekolwiek zagrożenie turbulencjami wywoływanymi przez swój obracający się wirnik. Nie sądziłem również, abym znajdował się wobec niego w odległości, która mogłaby stwarzać mu najmniejsze choćby obawy w razie startu, ponieważ gdy znajdowałem się na jego wysokości względem góry byłem zawsze znacznie przesunięty w kierunku do grani oraz znacznie wyżej, więc rozumowałem, że startując ma on całe przedpole wzgórza, aby tam się skierować po starcie i tam się bezpiecznie wznosić. Dodatkowo gdy pojawiałem się w jego sąsiedztwie, pomija już, że jak wspomniałem, nigdy nie miałem poczucia, że jestem niebezpiecznie blisko, działo się to w chwili, gdy stał na ziemi i płaty jego wirnika były nieruchome; gdy je uruchamiał, natychmiast starałem się od niego oddalić.
NIGDY także, ani na wspomnianym wcześniej szkoleniu, którego byłem uczestnikiem, ani w ŻADNYCH innych okolicznościach nie usłyszałem o generalnej zasadzie, że jeżeli odbywa się akcja ratownicza z użyciem helikoptera, należy zakończyć lot paralotnią. Nie powracając już do tego, że w tym konkretnym przypadku byłem ostatecznie przekonany, że takowa akcja nie ma tu w ogóle miejsca.
Po powrocie do domu byłem szczęsliwy, że spędziłem sporo czasu w powietrzu, próbowałem swoich sił w nielicznych i dość specyficznych, jak na moje ograniczone doświadczenia, kominach termicznych i niezwłocznie zadzwoniłem do owego instruktora, aby podziękować mu, że dzięki niemu spędziłem w powietrzu piękny dzień i, że poznałem ciekawych ludzi; w odpowiedzi usłyszałem, że nasza współpraca jest zakończona.
Instruktor ten miał niemniej jednak tyle klasy, że, mimo wstydu, jaki niewątpliwie mu przyniosłem, spotkał się później ze mną i, wprawdzie dość emocjonalnie, ale cierpliwie i drobiazgowo wyłożył mi te dotyczące helikoptera, jak i wiele innych błędów, jakie, jak się okazało popełniłem według niego owego feralnego dnia; była to dla mnie nieoceniona i nie pierwsze zarazem lekcja latania, jakiej na przestrzeni naszej niedługiej znajomości on mi udzielił. Nad czym jedynie zastanawiam się to nad tym, czy rzeczywiście, w świetle powyższych wyjaśnień, kwalifikowałem się do tych wszystkich inwektyw, epitetów, pogardy, pomstowania i czy rzeczywiście jest to właściwa forma komunikowania się z nowicjuszem..? Nie chcę tu ablolutnie stawiać, ani tym bardziej bronić tezy, że moje zachowanie się w powietrzu nie pozostawiało nic do życzenia, niemniej jednak trwale pozostaję w stanie świadomości ohydnego kryminalisty, który jednak w trakcie popełniania swojego karygodnego czynu nie miał najmniejszej jego świadomości. Czy nauka musi tyle kosztować i dokonywać się w takiej atmosferze? W moim zachowani się w powietrzu na pewno brak doświadczenia, fakty dowodzą, że również wiedzy, ale na pewno nie ma i nie było w nim ani złej woli, ani perfidii, ani świadomego lekceważenia kogokolwie lub czegokolwiek, do czego jednak większość wypowiadających się w tym wątku autorów nie ma wątpliwości. Myślę, że niejeden początkujący kierowca, który po popełnionym na drodze błędzie spotkałby się z podobnym zachowaniem środowiska motoryzacyjnego, nie wsiadłby już więcej za kierownicę; osobiście jestem przekonany, że wiele jest zresztą takich przypadków w praktyce...
Pozdrawiam serdecznie
Dzień dobry wszystkim, jestem "debil podpięty do paralotni", który naraził na niebezpieczeństwo akcję ratunkową helikoptera omawianą w tym wątku. Jestem początkującym pilotem. Lataniem na paralotni zaraziłem się niedawno za granicą i tam przeszedłem przeszkolenie, którego zakres, jak nie od dzisiaj zresztą sądzę, pokrywał może 10% tego, czego uczą się paralotniczy adepci w Polsce. Do Mieroszowa przyjechałem z dwoma sympatycznimi pilotami, którym polecił mnie zaprzyjaźniony ze mną w Polsce instruktor; podkreślam - zaprzyjaźniony; nie szkolący mnie, a kórzy, jak miałem nadzieję, będą moimi nowymi kolegami w powietrzu i niejeden piękny lot będę w przyszłości z nimi jeszcze dzielił. Dzisiaj wiem, że nic z tego już nie nastąpi, zdali oni bowiem pikantną relację wspomnianemu powyżej instruktorowi o moich "wyczynach", z którym przyjaźń w związku z tym faktem, jak również w związku z istnieniem tego wątku na forum, też już raczej jest historią. Ten to zresztą instruktor skierował mnie do tego forum, którego wcześniej nie znałem, i tego wątku, którego jestem tragicznym bohaterem. U niego to jak na ironię kilka dni wcześniej zostawiłem niechcący swoje radio, które przywiozłem do niego, aby sprawdzić, czy działa prawidłowo, bo kupiłem je właśnie w miejsce poprzedniego, które się zepsuło. W związku z tym owego fatalnego dnia nie miałem żadnej komunikacji z otaczającym mnie światem, czego żałowałem przede wszyskim dlatego, że liczyłem, iż latający ze mną koledzy udzielą mi może w powietrzu jakiś wartościowych wskazówek, jak radzić sobie z termiką po którą przyjechałem do Mieroszowa, aby się jej uczyć.
Gdy zauważyłem w trakcie szybowania nadlatujący znad grani helikopter zaniepokoiłem się, słyszałem gdzieś bowiem, że wywoływane przez wirnik tubrulencje mogą być niebezpieczne dla znajdującej się w powietrzu paralotni. Gdy jednak dostrzegłem, że jest to chyba helikopter służb ratunkowych nieco się uspokoiłem, bo założyłem, że w takich jednostkach latają raczej doświadczeni piloci i raczej nie stworzyliby oni zagrożenia licznym paralotniom znającym sie w powietrzu. Gdy helikopter podszedł do lądowania zrodziła mi się myśl, że może coś się wydażyło, ale gdy dostrzegłem na miejscu lądowania również obecną karetkę pogotowia i inne samochody doszedłem do wniosku, że to chyba muszą być jakieś ćwiczenia, bo po co helikopter leciałby na miejsce wypadku, jeśli inne, bardziej prozaiczne, a znane nam z codziennej rzeczywistości, pojazdy, mogą tam również dotrzeć i w razie czego zabrać chorego od szpitala, a nadto były tam już wcześniej...? W moim założeniu utwierdziłem się, gdy helikopter kilkakrotnie (może dwa, lub trzy razy) startował i ponownie lądował w tym samym miejscu, a znajdujące się tam pojazdy, z karetką włącznie, przez długi czas nie opuszczały tego miejsca; nijak nie wyglądało mi to na faktyczną akcję ratunkową...
Także przez cały czas trwania mojego lotu nie miałem absolutnie najmniejszego choćby poczucia, abym w jakimkolwiek momencie był na tyle blisko helikoptera, aby mógł on stworzyć dla mnie jakiekolwiek zagrożenie turbulencjami wywoływanymi przez swój obracający się wirnik. Nie sądziłem również, abym znajdował się wobec niego w odległości, która mogłaby stwarzać mu najmniejsze choćby obawy w razie startu, ponieważ gdy znajdowałem się na jego wysokości względem góry byłem zawsze znacznie przesunięty w kierunku do grani oraz znacznie wyżej, więc rozumowałem, że startując ma on całe przedpole wzgórza, aby tam się skierować po starcie i tam się bezpiecznie wznosić. Dodatkowo gdy pojawiałem się w jego sąsiedztwie, pomija już, że jak wspomniałem, nigdy nie miałem poczucia, że jestem niebezpiecznie blisko, działo się to w chwili, gdy stał na ziemi i płaty jego wirnika były nieruchome; gdy je uruchamiał, natychmiast starałem się od niego oddalić.
NIGDY także, ani na wspomnianym wcześniej szkoleniu, którego byłem uczestnikiem, ani w ŻADNYCH innych okolicznościach nie usłyszałem o generalnej zasadzie, że jeżeli odbywa się akcja ratownicza z użyciem helikoptera, należy zakończyć lot paralotnią. Nie powracając już do tego, że w tym konkretnym przypadku byłem ostatecznie przekonany, że takowa akcja nie ma tu w ogóle miejsca.
Po powrocie do domu byłem szczęsliwy, że spędziłem sporo czasu w powietrzu, próbowałem swoich sił w nielicznych i dość specyficznych, jak na moje ograniczone doświadczenia, kominach termicznych i niezwłocznie zadzwoniłem do owego instruktora, aby podziękować mu, że dzięki niemu spędziłem w powietrzu piękny dzień i, że poznałem ciekawych ludzi; w odpowiedzi usłyszałem, że nasza współpraca jest zakończona.
Instruktor ten miał niemniej jednak tyle klasy, że, mimo wstydu, jaki niewątpliwie mu przyniosłem, spotkał się później ze mną i, wprawdzie dość emocjonalnie, ale cierpliwie i drobiazgowo wyłożył mi te dotyczące helikoptera, jak i wiele innych błędów, jakie, jak się okazało popełniłem według niego owego feralnego dnia; była to dla mnie nieoceniona i nie pierwsze zarazem lekcja latania, jakiej na przestrzeni naszej niedługiej znajomości on mi udzielił. Nad czym jedynie zastanawiam się to nad tym, czy rzeczywiście, w świetle powyższych wyjaśnień, kwalifikowałem się do tych wszystkich inwektyw, epitetów, pogardy, pomstowania i czy rzeczywiście jest to właściwa forma komunikowania się z nowicjuszem..? Nie chcę tu ablolutnie stawiać, ani tym bardziej bronić tezy, że moje zachowanie się w powietrzu nie pozostawiało nic do życzenia, niemniej jednak trwale pozostaję w stanie świadomości ohydnego kryminalisty, który jednak w trakcie popełniania swojego karygodnego czynu nie miał najmniejszej jego świadomości. Czy nauka musi tyle kosztować i dokonywać się w takiej atmosferze? W moim zachowani się w powietrzu na pewno brak doświadczenia, fakty dowodzą, że również wiedzy, ale na pewno nie ma i nie było w nim ani złej woli, ani perfidii, ani świadomego lekceważenia kogokolwie lub czegokolwiek, do czego jednak większość wypowiadających się w tym wątku autorów nie ma wątpliwości. Myślę, że niejeden początkujący kierowca, który po popełnionym na drodze błędzie spotkałby się z podobnym zachowaniem środowiska motoryzacyjnego, nie wsiadłby już więcej za kierownicę; osobiście jestem przekonany, że wiele jest zresztą takich przypadków w praktyce...
Pozdrawiam serdecznie