Dziś dzień treningowy. Miałem fajny start. Stałem na łące pośród żółknących traw ze skrzydłem nad głową. Właśnie kończył się komin i nie warto było startować. Wtem nagle bez uprzedzenia skrzydło miękko przetrwało mnie od ziemi i zacząłem stabilnie i pionowo wznosić się do góry. Dopiero gdzieś na 50 metrach skrzydło ruszyło do przodu. Następny komin wykręciłem uczciwie kończąc jakieś 500 metrów pod podstawą. Nie ma zadania czyli albo lądować albo wyznaczyć sobie zadanie. No to wyznaczam. Znaleźć kilka kominów, ale nie kręcić w nich tylko lecieć po prostej. Pierwszy to krawędź chmury ciągnąca z dużej doliny masy ciepłego powietrza na skutek długości. Dzięki temu robię podstawy. Następna chmura jest mniejsza i kliknij jest też po nasłonecznione stronie, ale bardziej już po środku chmury. Gdy dochodzę do następnej te już się rozpada. Trzeba kończyć latanie na chmury i zacząć latać na teren. Pierwszy grzbiet nie nosi, krawędź ładu nie nosi. Lecę w bankową poczekalnię i jest noszenie. Zaczyna się jakieś 300 metrów od stoku. Lecę prosto w stok. Najpierw fajnie rośnie a potem już przy stoku zostają smętne pierdy. Lecę do następnych miejsc gdzie powinno nosić. Wszystko działa jak zawsze, ale wysokość już za mała żeby gdzieś lecieć. Ląduje na dupę bojąc się o niedawno skręconą kostkę. Był zlot, ale nie taki znowuż pedalski
